Naiwny szkodnik

Andrzej Duda, ten wielki szkodnik polskiej polityki, spotka się dziś z Donaldem Trumpem, ubiegającym się o powrót do Białego Domu. Będzie to jednoznacznie odebrane jako poparcie Polski dla kandydatury Trumpa, tym bardziej, że Duda nie spotka się z prezydentem Joe Bidenem.

Ukraina zaczyna przegrywać wojnę, bo brakuje jej amunicji, a brakuje, gdyż zwolennicy Trumpa od miesięcy blokują w amerykańskim Kongresie pomoc dla Ukrainy. I w tej sytuacji Andrzej Duda jedzie wspierać Trumpa w jego kampanii. Brawo, on.

Dudzie rzecz jasna chodzi o osobisty interes. Liczy na to, że Trump wygra wybory i jako prezydent zapewni mu jakieś w miarę prestiżowe stanowisko w instytucjach międzynarodowych.

Jednak wygrana Trumpa wcale nie jest pewna. Owszem, jest dość prawdopodobna, ale pewności nie ma, gdyż całkiem sporo Republikanów, tych bardziej centrowych i nie sfanatyzowanych, ma Trumpa po prostu dość. Z kolei liczne procesy Trumpa mogą do niego zniechęcić wyborców „swingujących” (w pierwszym przybliżeniu, wahających się), którzy jeśli nawet nie zagłosują na Bidena, to zostaną w domu.

Ale nawet jeśli Trump wygra, to dlaczego miałby Dudzie pomóc? Trump to wyjątkowy egocentryk, nie ma przyjaciół, nie jest lojalny, ma tylko interesy, a liczy się wyłącznie z silnymi. Andrzej Duda, gdy skończy się jego kadencja prezydenta Polski, będzie dla Donalda Trumpa nikim. Zresztą nawet jako prezydent Polski nie jest dla Trumpa szczególnie ważny. O Polsce Trump po prostu nie myśli, ma ją zapewne głęboko w d*pie. No, chyba żeby Polska wyskoczyła z jakimiś kolejnymi megazakupami amerykańskiego uzbrojenia i technologii, to by się Trump nią na chwilę zainteresował. Ale Polska tego nie zrobi, bo w kasie pusto. Naiwny Andrzej Duda zostanie z kolejną fotką z Trumpem jak Himilsbach z angielskim.

A jeśli wygra Biden, to międzynarodowa kariera Dudy znajdzie się w d*pie ciemnej. Czego i Bidenowi, i Dudzie serdecznie życzę.

Krakowskie wybory

Możny by pomyśleć, że po rezygnacji prof. Jacka Majchrowskiego z kandydowania na kolejną kadencję prezydenta Krakowa, kampania wyborcza będzie ciekawa. Kandydaci będą się spierać na programy, przedstawiać konkurencyjne wizje rozwoju miasta i pomysły na wyjście ze ślepego zaułka, w jakim Kraków ostatnio się znalazł. Bo choć podczas ponad dwudziestoletnich rządów Majchrowskiego Kraków zmienił się bardzo, i to pozytywnie, jest bardzo mocno zadłużony, Urząd Miejski i zależne od niego firmy trwonią pieniądze, kilka trupów aż podryguje w szafach, żeby w końcu wypaść, a pomysły na rozwój miasta, a choćby tylko komunikację miejską i organizację ruchu, są w najlepszym razie chaotyczne. Można by się zatem spodziewać, że pretendenci do prezydentury będą się ścigać na pomysły. Nic z tych rzeczy.

Dwóch głównych kandydatów to Łukasz Gibała i Aleksander Miszalski. Obaj to krakowscy biznesmeni, jednemu i drugiemu biznesowi można coś tam zarzucić, ale o to mniejsza. Obaj mają doktoraty. Łukasz Gibała kiedyś był posłem PO, potem Ruchu Palikota, potem wycofał się z polityki ogólnopolskiej, koncentrując się na swoim wieloletnim marzeniu by zostać prezydentem Krakowa. Jemu naprawdę na tym zależy. Jest wieloletnim radnym, osobistym wrogiem Jacka Majchrowskiego, deklaruje walkę z patodeweloperką i betonowaniem Krakowa i od lat bardzo regularnie angażuje się w sprawy miasta. Przed pierwszą turą był liderem sondaży (zresztą część z nich sam zamawiał!) i trochę sprawiał wrażenie, że wygrana w pierwszej turze należy mu się jak psu miska, więc przespał tę część kampanii.

Aleksander Miszalski też kiedyś był radnym, z klubu Majchrowskiego. Jest drugą kadencję posłem PO, ale w sprawy Krakowa angażuje się akcyjnie, przed wyborami. Mnie do Miszalskiego zniechęca głównie rejterada z Sejmu. Otóż ja na Aleksandra Miszalskiego głosowałem. 15 października. Aleksander Miszalski przekonał mnie, że to właśnie on, spośród wszystkich kandydatów KO, najlepiej będzie mnie reprezentował w Sejmie. Miszalski wydał mi się uczciwym i kompetentnym kandydatem na posła drugiego szeregu, który sprawnie wykona to, co mu jego ugrupowanie powierzy. I teraz Miszalski mówi mi „no fajnie, że mnie poparłeś, ale już nie chcę z twojego poparcia korzystać, moje miejsce w Sejmie zajmie ktoś, na kogo nie głosowałeś. Ja mam widoki na lepszą robotę, więc poprzyj mnie znowu, tym razem już cię na pewno nie zawiodę”. Otóż ja się taką postawą czuję zawiedziony, wręcz oszukany.

Największym atutem Miszalskiego jest poparcie, jakiego przed pierwszą turą udzielił mu Donald Tusk, a przed drugą Rafał Trzaskowski. Miszalski zyskał też na tym, że tuż przed pierwszą turą wycofał się dość popularny kandydat niezależny, przekazując mu swoje poparcie. I Miszalski niespodziewanie pierwszą turę wygrał! Wygrał, choć nie widać, żeby miał jakąś wizję rozwoju miasta ani żeby w ogóle wykazywał się jakąkolwiek samodzielnością. To zrozumiałe, że przywódcy PO popierają kandydata ze swojej partii. Przywódcy PO zwyczajnie popierają najlepszego kandydata, jakiego Platforma w Krakowie miała, ale to nie daje gwarancji, że ma on kwalifikacje na prezydenta miasta. Jedynym „oryginalnym” pomysłem Miszalskiego jest budowa metra. Wszyscy chcieliby metrem wjechać do magistratu – także Łukasz Gibała, choć najmniej entuzjastycznie – a ja uważam, że metro to byłaby dla Krakowa katastrofa. Klasyczny biały słoń, piękny i elegancki, ale tak kosztowny w utrzymaniu, że pogrążyłoby to finanse miasta. W dodatku absolutnie nic nie wskazuje na to, aby linia NH-Bronowice rozwiązała jakiekolwiek problemy komunikacyjne Krakowa.

Gibała był w trakcie kampanii przed pierwszą turą dość brutalnie atakowany. Zarzucano mu nieprawidłowości finansowe w jego firmach, a przede wszystkim atakowali go deweloperzy, uznający go za wroga. No to przed drugą turą to Gibała zaczął atakować Miszalskiego, Miszalskiego-człowieka, także za finanse. Przyznać trzeba, że Miszalski sam się o to prosił. On dorobił się pokaźnego majątku na hotelarstwie, a właściwie na hoStelarstwie, czyli promowaniu i organizowaniu tego segmentu masowej turystyki, który jest najbardziej uciążliwy dla Krakowa. To jest legalna działalność i w żadnym wypadku nie twierdzę, że Miszalski, prowadząc ją, dopuścił się jakichś przestępstw – po prostu ten rodzaj biznesu nie pasuje mi do sylwetki gospodarza miasta, dbającego o jego harmonijny rozwój. Zdaje się, że Miszalski lub jego doradcy zorientowali się, że coś tu wizerunkowo nie pasuje, więc na samym początku kampanii Miszalski pozbył się udziałów w swojej firmie. Pozbył się, ale, jak czytam, na rzecz członków swojej najbliższej rodziny. No to jest numer godny Morawieckiego.

Gibałę z kolei obciąża poparcie, jakiego przed drugą turą udzieliła mu… Beata Szydło. Lecz Łukasz Gibała o poparcie PiSu ani nie prosił, ani nie zabiegał, ani niczego w zamian za nie nie obiecywał. PiS, który w Krakowie sromotnie przegrał, poparłby w II turze każdego, kto byłby realnym konkurentem kandydata PO.

No i żadnej dyskusji o programach, o proponowanych kierunkach rozwoju miasta, o sposobach na wybrnięcie z trudnej sytuacji finansowej nie ma. Platforma popiera Miszalskiego, bo jest z Platformy. PiS popiera Gibałę, bo nie jest z Platformy. Gibała podkreśla swoją niezależność.

I dla mnie ta niezależność ma decydujące znaczenie. Aleksander Miszalski to równy gość, ale niesamodzielny. Dostrzegam niebezpieczeństwo, że stanie się on zależny od istniejących układów urzędniczo-biznesowych, a to by dla miasta oznaczało stagnację. Zważywszy na to oraz na stopień dotychczasowego zaangażowania obu kandydatów w sprawy Krakowa, zagłosuję na Łukasza Gibałę.

Misteria Paschalia 2024

Kiedyś chodziliśmy na dużo koncertów w ramach Misteriów. Wymuszona przez miasto zmiana kierownictwa artystycznego, a co za tym poszło, inny dobór artystów, później pandemia, a wreszcie fakt, że, niestety, nie młodniejemy, sprawiły, że chodzimy coraz rzadziej. W tym roku byliśmy tylko na dwóch koncertach.

24 marca, Jan Sebastian Bach, Pasja według św. Jana, La Capella Reial de Catalunya, Le Concert des Nations, dyrygował Jordi Savall

Pasja św. Jana Bacha to jedno z największych dokonań całej muzyki europejskiej. Arcydzieło. Pozostające w zapomnieniu przez kilkadziesiąt lat po śmierci Bacha, zaczęło być ponownie wykonywane po tym, gdy Mendelssohn „odkrył” Bacha pod koniec lat ’20 XIX wieku. Od tego czasu było grane, a później nagrywane, przez wiele orkiestr i wielu dyrygentów, ostatnio na szczęście już nie w stylu mendelssohnowskim, z monumentalnymi chórami, tylko znacznie skromniej. Prawie każdy z wykonawców chciał wykonując Pasję zabłysnąć lub pokazać coś szczególnego.

Nie Savall. Jego wykonanie Pasji było wybitnie nie-wirtuozowskie: spokojne, bez indywidualnych popisów, udziwnień, skoncentrowane na muzyce takiej, jaka ona jest. Samo poprowadzenie akompaniamentu do arii tak, aby akompaniament nie zagłuszał ani nie dominował solisty, ale był czysty i wyraźny, jest sztuką. I choć można mieć pewne zastrzeżenia (Ewangelista odrobinę za słaby, kontratenor zepsuł pierwszą arię, ale świetnie zaśpiewał drugą), wykonanie Savalla było niemalże perfekcyjne. Jordi Savall i jego muzycy po prostu pozwolili wybrzmieć tej wspaniałej muzyce. Siedziałem przez te dwie godziny jak zaczarowany.

Sam Savall już się postarzał. To już nie jest ten skupiony, a zarazem ognisty gambista, którego pamiętam. Ma blisko 83 lata, jest drobny, bardzo szczupły, chodzi o lasce. Gdy akompaniował na violi do jednej z arii, miał chyba nawet trudności z podniesieniem instrumentu.

Niestety, drugi koncert, na jakim byliśmy, był zaprzeczeniem tego pierwszego.

31 marca, Claudio Monteverdi, Vespro della Beata Vergine, La Tempête, dyrygował i koncepcję artystyczną opracował Simon-Pierre Bestion

Zaczęło się nieźle, od dwóch chórów śpiewających z dwóch przeciwległych balkonów ICE. Koncepcyjnie nawiązywało to do układu Bazyliki Św. Marka, gdzie też też są dwa chóry-balkony, więc dwa chóry-śpiewacy ze sobą dialogują. Co prawda nieszczególna akustyka ICE sprawiała, że część dźwięków ginęła, ale było to do zniesienia. Zaraz jednak się okazało, że będzie gorzej. Chóry zeszły na scenę, ale cały czas zmieniały pozycje śpiewając w marszu (!), niektórzy soliści też śpiewali chodząc, do tego pojawiły się jakieś świece, białe kwiaty a to rozdawane chórzystom, a to rzucane przez nich na podłogę, a to ciskane w powietrze. Wreszcie chórzyści wnieśli coś w rodzaju kwietnego ołtarzyka, który potem przemieszczali po całej scenie. Kulminacja nastąpiła w czasie suplikacji Sancta Maria, ora pro nobis. Jest to modlitwa błagalna, ale u Monteverdiego nie jest jakoś bardzo smutna, można ją wręcz wykonywać jako pieśń radosną. Śpiewają same soprany, więc pozostali chórzyści są wolni, a u Bestiona zaczęli pląsać po całej scenie. Simon-Pierre Bestion chciał się odwołać do jakichś głęboko przedchrześcijańskich, lecz wciąż tkwiących w naszej kulturze obrzędów ku czci żeńskiego bóstwa opiekuńczego, z których – to prawda – z czasem wyewoluowała pobożność maryjna. Stąd te tańce, pochody, świece, kwiaty i kwietne ołtarze.

Taki, jak sądzę, był zamiar, pomysł na wystawienie Nieszporów. Tyle że nasza kultura ewoluowała od tych dawnych obrzędów, sublimując je. Nie widzę wielkiej wartości artystycznej w sztucznym ich przywracaniu, „profanowanie sacrum” samo w sobie nie jest niczym godnym uwagi. Claudio Monteverdi podchodził do swojej muzyki sakralnej bardzo poważnie. Znam ludzi, którzy Monteverdiego pozwalają słuchać wyłącznie na klęczkach, ale mnie to, co, na przykład, Christina Pluhar robiła z jego muzyką świecką, zupełnie nie przeszkadza. Ale z muzyką sakralną? To jest ewidentnie wbrew intencji twórcy i wbrew szkole, aby grać tak, jak kompozytor to sobie wyobrażał.

Zwłaszcza, że chórzyści, zajmujący się zapalaniem świec, przemarszami, ciskaniem kwiecia i noszeniem „ołtarzyka”, śpiewali po prostu gorzej, niż gdyby koncentrowali się na muzyce. Moim zdaniem, głównym efektem realizacji „koncepcji artystycznej” było przede wszystkim to, że dzieło wypadło gorzej, niż mogło było przy tych wykonawcach. Bestion chciał się pochwalić swoją wizją, a zaszkodził muzyce.

Zdarzały się też zwykłe niedoróbki. Na przykład w będącym hymnem ku czci Trójcy Świętej Duo Seraphim konieczne jest, aby dwukrotne unum sunt było zaśpiewane jako doskonałe unisono trzech głosów. No, nie wyszło. Jeden z tenorów lekko spóźniał, więc było prawie dobrze, ale „prawie” robi różnicę.

Na plus wyróżnili się właściwie tylko bas-baryton René Ramos Premier, Kubańczyk śpiewający na co dzień w Ensamble Pygmalion Raphaëla Pichona, oraz tenor Edouard Monjanel.

Czas wreszcie powiedzieć o największej katastrofie tego koncertu: było nią wprowadzenie dwóch chórów w przejścia pomiędzy krzesłami, skąd śpiewali Nisi Dominus. Ze słuchaniem chóru jest tak, że gdy stoi on w pewnej odległości, wszystkie głosy słyszy się równo. Lecz gdy chór praktycznie wmiesza się w widownię, siedzący blisko słuchacz słyszy różne głosy w różnym natężeniu: śpiewaków stojących bliżej bardzo głośno, tych dosłownie metr dalej ciszej, a tych dalszych praktycznie nie słychać. To jest czysta fizyka. Efektem jest kakofonia. No cóż, Bestion ze swojego stanowiska dyrygenta zapewne słyszał wszystko dobrze, bo raz, że był oddalony, dwa, że te same głosy obu chórów miał w tej samej odległości. Tak więc on słyszał dobrze, a najwyraźniej do głowy mu nie przyszło, jak źle odbiera to publiczność. Całkowita porażka.

Publiczność skądinąd była zachwycona. Zgotowała muzykom bardzo długą owację na stojąco, a internety pełne są komentarzy o „wspaniałym wykonaniu” i „mistycznym przeżyciu”. Słuchacze siedzący na balkonach lub na gorszych (!) miejscach parteru zapewne nie doświadczyli udręki wynikającej z wprowadzenia chórów pomiędzy publiczność (to też jest fizyka). Przede wszystkim jednak przypuszczam, że ludzie po prostu byli szczęśliwi mogąc uczestniczyć w wykonaniu tak wielkiego dzieła. Słuchanie muzyki na żywo to zupełnie inne przeżycie, niż słuchanie z płyt. Ja zresztą też jestem zadowolony, że byłem na tym koncercie, bo Nieszpory to jest wspaniała muzyka i Monteverdi ostatecznie wygrał z Bestionem, choć ten się bardzo starał. Ale samo wykonanie było co najwyżej poprawne, „koncepcja artystyczna” nietrafiona, a pomysł z wprowadzaniem chórów pomiędzy publiczność bardzo, bardzo zły.

„Ołtarzyk” i chórzyści ze świecami. Zdjęcie zrobione przez uczestnika koncertu.

Pierwsza duża awantura

Dwie rzeczy najbardziej teraz szkodzą rządowi Koalicji 15 Października: protesty rolników i awantura o liberalizację prawa antyaborcyjnego.

Skuteczna liberalizacja prawa antyaborcyjnego byłaby symbolicznym zerwaniem z kościelno-patriarchalnym, autorytarnym sposobem myślenia, charakterystycznym dla PiS i okolicy. Kobiety zyskałyby wolność i autonomię.

Na pierwszy rzut oka sprawa jest prosta: Lewica i Koalicja Obywatelska zapowiadały uchwalenie prawa do aborcji na życzenie do 12 tygodnia. Od wyborów minęło już blisko pięć miesięcy i nic się w tej sprawie nie wydarzyło, więc kobiety, które na taką liberalizację przepisów liczyły, mogą się czuć zawiedzione, wręcz oszukane.

Jednak lewica i KO nie mają większości w Sejmie. Większość daje dopiero uwzględnienie posłów Trzeciej Drogi, ta zaś konsekwentnie, od czasów kampanii wyborczej aż do teraz, powiada, że powinno się wrócić do sytuacji sprzed wyroku Trybunału Przyłębskiej, a poza tym wyeliminować często zbrodnicze stosowanie klauzuli sumienia, lecz do przeprowadzenia pełnej liberalizacji potrzebne byłoby referendum. Lewica kategorycznie nie zgadza się na referendum (co może skomentuję osobno) i domaga się debaty nad swoim projektem teraz, zaraz, natychmiast, co jest o tyle dziwne, że w obecnym Sejmie trudno – nie jest to niemożliwe, ale z pewnością bardzo trudne – będzie znaleźć większość za pełną liberalizacją, a już na pewno zabraknie większości potrzebnej do obalenia nieuchronnego weta Andrzeja Dudy. W odwodzie jest jeszcze Trybunał Przyłębskiej, który już w sprawie aborcji orzekał, a ustawę może do niego zaskarżyć „grupa posłów” z PiS i Konfy. Słowem, na pełną liberalizację dostępu do aborcji na drodze procedury parlamentarnej szans nie ma, co lewica przecież musi widzieć, o ile nie jest ślepa, głucha i oderwana od rzeczywistości.

Szymon Hołownia powiada przy tym, że boi się sytuacji, w której lewica odrzuci projekty TD jako zbyt zachowawcze, TD zaś odrzuci projekty lewicy i KO jako zbyt radykalne – PiS i Konfa będą głosować przeciwko wszystkim – i żaden projekt liberalizujący, nawet w najmniejszym zakresie, dostępu do aborcji, nie wyjdzie poza pierwsze czytanie i zostaniemy ze stanem prawnym jak po wyroku Trybunału Przyłębskiej. Dlatego Hołownia chce debatę sejmową odsunąć na czas po wyborach samorządowych, przeciwko czemu protestuje lewica i to właśnie jest esencją obecnej awantury. Hołownia być może przyspieszyłby debatę, gdyby wszystkie kluby koalicji rządzącej zgodziły się na przepuszczenie wszystkich projektów liberalizujących przez pierwsze czytanie. Do środy rano lewica nie chciała się na to zgodzić, ale być może w środę po południu zaczęła się łamać, co daje jakąś nadzieję.

Gdyby Lewicy i TD naprawdę zależało na poprawie sytuacji kobiet, poszukaliby jakichś punktów wspólnych, takich jak lewicowy projekt dekryminalizacji pomocy przy aborcji lub też pochodzący od TD projekt powrotu do status quo ante wyroku Przyłębskiej. Ale nie, obie strony najwyraźniej się uparły.

O cóż w tym chodzi? Niestety, o politykę. Prawa kobiet traktowane są czysto instrumentalnie.

Zacznijmy od Hołowni i Kosiniaka-Kamysza. Nie wiem, czy oni osobiście są za dopuszczeniem aborcji na życzenie, może tak, może nie, całkiem możliwe, że sporo posłów TD prywatnie jest za, ale z pewnością liczą na to, że do PL2050/PSL przejdzie jakaś część dotychczasowych wyborców PiSu w sytuacji, gdy PiS stracił sprawczość, całkiem się pogubił i nie ma żadnego pomysłu na przyszłość. Ci zaś wyborcy są raczej religijni i konserwatywni, więc otwarte opowiedzenie się za możliwością „zabijania dzieci nienarodzonych” bardzo ich do TD zniechęci. Albo pozostaną przy PiSie, albo przy jakimś post-PiSie, który prędzej lub później się wyłoni, albo zostaną w domu. Nie przysporzą PL2050 ani PSLowi głosów.

Co innego, gdyby liberalizację uchwalono w drodze referendum. Część dotychczasowych wyborców PiSu mogłaby się z tym pogodzić, przecież vox populi, vox Dei, i wobec rozpadu PiSu, przejść do obozu TD. To jest czysta polityka.

Z lewicą jest jeszcze gorzej. W dużej mierze na własne życzenie stała się słabo widoczna, kolejne badania opinii publicznej pokazują spadek poparcia, więc liberalizacja dostępu do aborcji to jest niemalże jedyna rzecz, która może zmobilizować jej uciekający elektorat. I to nie w jakiejś przyszłości, ale już teraz, w kwietniu, w czasie najbliższych wyborów samorządowych. Magdalena Biejat co najmniej dwukrotnie, w tym dziś w TVN24, mówiła, że w wyborach samorządowych należy głosować na tych, którzy „popierają prawa kobiet”, choć samorząd nie ma nic wspólnego z dopuszczeniem aborcji na życzenie. Podobnie mówią inni działacze lewicy. I dlatego lewica domaga się debaty – czytaj: awantury – na temat aborcji w Sejmie jeszcze przed wyborami. Żeby było widać, kto jest kto, żeby lewica mogła się zaprezentować jako postępowa i ideologicznie słuszna, a TD i jakaś cząstka KO pokazały się jako kościółkowi wstecznicy. Zdenerwowany marszałek Czarzasty powiedział wręcz, że niech TD odrzuci projekty lewicy, a lewica odrzuci projekty TD, bo „wtedy będzie wiadomo, kto jak głosował”. A to zmobilizuje prokobiecych, antykościelnych wyborców lewicy, innych zaś zniechęci do głosowania na KO i TD.

Nawiasem mówiąc, tylko kwestia aborcji na życzenie jest sporna. Wszystkie składowe Koalicji 15 Października odrzucają wyrok Przyłębskiej i nie zgadzają się, aby lekarze mogli odmówić jakiejś kobiecie aborcji w przypadku ustawowo dopuszczalnym czy to powołując się na klauzulę sumienia, czy to z tego względu, że w szpitalu znajdują się relikwie JPII, jak było w Nowym Targu, co doprowadziło do śmierci ciężarnej. Tu nie ma sporu i dlatego eksponowanie przez lewicę w polemice z TD podobnych przypadków jest nieuczciwe. Sporna jest tylko aborcja na życzenie, ale lewica chce albo wszystko, albo nic: jeśli nie uda się przeprowadzić pełnej liberalizacji – a w obecnym Sejmie raczej się nie uda – godzą się, aby został stan prawny jak po wyroku Przyłębskiej, gdyż jakiekolwiek ustępstwo mogłoby lewicę ideologicznie skazić. Lewicy nie zależy na skutecznym zapewnieniu Polkom pełni praw reprodukcyjnych. Lewicy zależy, by mówiąc o nich, zapewnić sobie głosy wyborców.

Czarny protest, 3 października 2016

Traktat dataistyczny

Nauka o danych, data science, staje się ważniejsza od tradycyjnej informatyki – tak przynajmniej niektórzy twierdzą. Na tej bazie powstał nawet nowy ruch filozoficzny, dataism, twierdzący, że najwyższą wartością jest przepływ informacji. Prorokiem tego ruchu jest izraelski historyk Yuval Noah Harari. Pisał on:

The universe consists of data flows, and the value of any phenomenon or entity is determined by its contribution to data processing.
Yuval Noah Harari, Homo Deus. Krótka historia jutra, 2016

Gdy tylko poznałem ten cytat, natychmiast skojarzył mi się z najsłynniejszym tekstem Wittgensteina:

1. Świat jest wszystkim, co jest faktem.
2. To, co jest faktem – fakt – jest istnieniem stanów rzeczy.

Ludwig Wittgenstein, Traktat logiczno-filozoficzny, 1922

Oczywiście związki (i różnice) pomiędzy Wittgensteinem a Hararim były już dyskutowane – patrz na przykład pierwszy link wyrzucany przez wyszukiwarkę – mnie jednak uderzyła dzieląca ich różnica w postrzeganiu świata. Świat Wittgensteina jest statyczny, jest zbiorem ustalonych faktów odzwierciedlających stany rzeczy. Faktów co prawda przybywa, ale gdy już raz zaistniały, to są. Możemy je oglądać, badać, zastanawiać się nad nimi, ale one same trwają, niezmienne. U Harariego jest zupełnie inaczej: nie ma niczego trwałego, są jedynie przepływy.

Wydaje mi się to bardzo głęboką zmianą w obrazie świata.

Fizyka jest Wittgensteinowska, gdyż świetnie radząc sobie z opisem stanów, ma kłopoty z opisem procesów (tam, gdzie to w ogóle robi, ucieka się do podawania ciągu stanów pośrednich, nawet jeśli są one konstruktem całkowicie abstrakcyjnym – można tak powiedzieć i o procesach kwazistatycznych w termodynamice, i o interpretacji grafów Feynmana w kwantowej teorii pola, i o całkach po trajektoriach, i o bądź czym jeszcze). Data science, niejako z definicji, opiera się na przepływach informacji, ale to samo można by powiedzieć o współczesnej biologii (przepływy informacji i energii; tu dotykamy podstaw termodynamiki, gdzie pokazuje się, że przepływ informacji może być źródłem przepływu energii), a także psychologii.

Ha, wychodzi na to, że fizyka jest przestarzała! Ale ja i tak cenię Wittgensteina, a Harariego nie bardzo, choć obserwacja, iż świat opiera się na przepływach informacji, jest odkrywcza, nawet jeśli jest tylko uogólnieniem tego, co już wiemy z termodynamiki.

By Title etc. uncopyrightable; layout by Harcourt Brace. - Wittgenstein, Tractatus Logico-Philosophicus, New York: Harcourt, Brace, 1922. (via Google books), Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11830531

NATO i warunek konieczny

Donald Trump, który – jeśli nie powstrzyma go amerykański Sąd Najwyższy, na co się zresztą nie zanosi – prawie na pewno wróci na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, nigdy nie był entuzjastą NATO. W czasie swojej poprzedniej kadencji kwestionował dalszy sens istnienia Sojuszu, ostatnio zaś na wiecu wyborczym powiedział:

Jeden z prezydentów dużego kraju zapytał mnie: „no cóż, proszę pana, jeśli nie zapłacimy i zostaniemy zaatakowani przez Rosję, czy będzie pan nas chronił?” Odpowiedziałem: „Nie, nie będę was chronił. Właściwie zachęcałbym ich [Rosję], żeby zrobili z wami, co chcą. Musisz zapłacić.”

Chodzi o to, że kraje NATO zobowiązały się rocznie przeznaczać co najmniej 2% swojego PKB na obronność, ale większość tego nie robi. W szczególności nie robią tego bogate kraje Europy Zachodniej. Zapewne po upadku ZSRR przestały odczuwać bezpośrednie zagrożenie militarne i konsumują dywidendę pokojową, co jest jakoś tam zrozumiałe, ale równie zrozumiała jest irytacja Stanów Zjednoczonych na to, że te kraje, czując się bezpieczne pod amerykańskim parasolem, zbyt mało dokładają do wspólnego bezpieczeństwa.

Jednak takie relatywizowanie amerykańskiej pomocy obronnej jest bardzo niebezpieczne. Gdy Biden, jak jego poprzednicy, nieważne, czy zirytowany postawą Europejczyków, czy nie, twardo zapowiada, że Stany będą bronić każdego centymetra kwadratowego (every inch) NATOwskiego terytorium, sytuacja dla potencjalnych agresorów – a właściwie dla jedynego potencjalnego agresora – jest jasna: jeśli kogoś zaatakują, będą musieli się zmierzyć z całą NATOwską potęgą. Ale jeśli odpowiedź USA staje się warunkowa, uzależniona od jakichś innych czynników, agresor może wpaść na pomysł, żeby tę odpowiedź przetestować: na przykład, wjechać czołgami kilka kilometrów w głąb terytorium NATO i coś tam ostrzelać – ot, taki niewielki incydent, na który ewentualna odpowiedź też byłaby niewielka i rzecz dałoby się zażegnać na drodze dyplomatycznej. Lecz gdyby USA nie zareagowały militarnie, to kto wie, co by się dalej stało.

Relatywizowanie amerykańskiego wsparcia wojskowego mogłoby być niekorzystne dla samych Stanów. Gdyby bowiem okazało się, że USA mogą porzucić swoich sojuszników, wiele państw gotowe byłoby pomyśleć, że skoro Stany nie są bezwarunkowym obrońcą, to może nie warto się ich tak kurczowo trzymać. W końcu Chińczycy to też ludzie… Ale tego ani Trump, ani jego wyborcy nie ogarną.

Wróćmy jednak do słów Trumpa. Polska wydaje na obronność znacznie więcej, niż 2% PKB, spełnia więc „warunek Trumpa”. Co więcej, z punktu widzenia USA nasze wydatki są atrakcyjne, w znacznej części bowiem dotyczą zakupów amerykańskiego uzbrojenia: czołgów, samolotów, HIMARSów, systemów Patriot. Polscy politycy, zwłaszcza ci zapatrzeni w Trumpa, uważają, że jesteśmy bezpieczni.

Nas to nie dotyczy,

powiedział wczoraj o słowach Donalda Trumpa Andrzej Duda.

Obawiam się, że wcale nie jest tak dobrze. Trump mówiąc „jeśli nie płacicie, to nie będziemy was bronić”, sformułował jedynie warunek konieczny: musicie pokrywać swoje zobowiązania obronne, bo jeśli nie, to nie przyjdziemy wam z pomocą. Niestety, z tego nie wynika, że „płacenie” jest warunkiem wystarczającym. Trump nie powiedział „jeśli będziecie płacić, to was obronimy”. Naiwne rozumowanie, że ze zdania jeśli ~p, to ~b wynika jeśli p, to b, jest błędem logicznym. Gdy zapowiedź obrony każdego centymetra kwadratowego terytorium NATO przestanie być amerykańskim zobowiązaniem bezwarunkowym, różne scenariusze zaczynają być możliwe.

Mogę sobie, niestety, wyobrazić, że Rosja w przypływie szaleństwa atakuje kraje bałtyckie, a rządzone przez Trumpa USA znajdują jakiś pretekst, żeby im nie udzielić natychmiastowej pomocy wojskowej. Jednak Polska, honorowa Polska, wypełnia swoje zobowiązania sojusznicze i wysyła wojsko na Litwę, gdzie bierze ono udział w walce z armią rosyjską. A wtedy Rosja bombarduje nam Warszawę i Kraków, żeby pokazać, kto tu rządzi, a jeszcze Białystok, bo blisko i Rzeszów z jego infrastrukturą lotniczą. My się domagamy amerykańskiej pomocy, a przynajmniej uderzenia odwetowego, a Trump na to, że to przecież Polacy pierwsi zaatakowali Rosjan, więc o co chodzi? Oczywiście Stany potępiłyby Rosję w najostrzejszych słowach, a u nas, powiedzmy, rozwinęły sieć szpitali polowych – i to wszystko.

Niemożliwe? Sam rosyjski pełnoskalowy atak na kraje bałtyckie wydaje mi się bardzo mało prawdopodobny, ale gdyby – Boże, uchowaj! – do niego doszło, powyższy scenariusz mógłby się spełnić.

Bardziej, niż na rządzone przez Donalda Trumpa Stany, liczyłbym w takiej sytuacji na pomoc krajów europejskich, Finlandii i Szwecji, także Niemiec i Wielkiej Brytanii. Z czego wynika, że, po pierwsze, Europa powinna rozwijać swoje, niezależne od Ameryki zdolności obronne, a po drugie, jeśli mielibyśmy liczyć na europejską pomoc, musieliby nas w tej Europie lubić i cenić. Uważać, że Europa z bezpieczną Polską jest lepsza, niż bez niej. A tu mamy pewien problem.

***

Co najmniej 2% PKB na potrzeby obronne wydaje obecnie 11 z 31 członków NATO: Oczywiście USA, dalej grupa krajów potencjalnie obawiających się zagrożenia ze strony Rosji: Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia i Rumunia, a także Węgry, Grecja, Słowacja i Wielka Brytania. Sekretarz Generalny NATO, Jens Stoltenberg, spodziewa się, że w 2024 już 18 krajów wypełni swoje zobowiązania.

Wysokie loty Pegasusa

Podobno kierownictwo PiS jest przerażone krążącą listą polityków PiS inwigilowanych przez Kamińskiego i Wąsika za pomocą Pegasusa.

Nie mam żadnych, ale to żadnych wątpliwości, że Kamiński, Wąsik i podległe im służby zbierali haki na swoich partyjnych „kolegów”. Czy robili to za pomocą Pegasusa, nie wiem, ale nie wykluczam. Wiadomo jednak, że kontrolowanie, wymuszanie lojalności za pomocą haków należy do ulubionych narzędzi politycznych Jarosława Kaczyńskiego, Mariusz Kamiński zaś jest mu ślepo posłuszny i zrobiłby wszystko, aby Kaczyńskiego zadowolić.

Przypominam, że gdy wybuchła afera maili Dworczyka, tłumaczono, iż Morawiecki, Dworczyk i ich współpracownicy posługiwali się prywatną pocztą elektroniczną, nie zaś bezpieczną pocztą rządową, bo do tej ostatniej Kamiński Wąsik mieli bezpośredni dostęp, Morawiecki zaś nie chciał, aby przełożeni CBA czytali jego korespondencję.

Gdyby miało się potwierdzić, a choćby tylko uprawdopodobnić, że Kamiński i Wąsik inwigilowali wyższych PiSowców, może to rozsadzić tę partię od środka, a już na pewno uniemożliwi to kreowanie byłych szefów CBA na czempionów wolności, walczących ze zbrodniczym reżimem Tuska. Kaczyński w tej sytuacji zrzuci Kamińskiego i Wąsika z sań, powie, że oni tak sami z siebie inwigilowali, a on, Kaczyński, nic o tym nie wiedział. Kamiński i Wąsik pewnie chcieli dobrze i wydawało im się, że tropiąc możliwe nielojalności wewnątrz PiS, służą państwu, ale przesadzili i jakieś konsekwencje będą musieli ponieść, powie Kaczyński. Będzie to jedynie damage control, do czego Kaczyński ucieknie się dopiero gdy nie będzie miał absolutnie żadnego innego wyjścia.

Na razie kierownictwo PiS zapewne ogłosi, że Kamiński i Wąsik nikogo w PiSie nie inwigilowali, że są to jedynie kalumnie i bezpodstawne oskarżenia rzucane na tych kryształowo uczciwych patriotów przez zaprzańców spod znaku 13 grudnia. Ale to nie rozwieje wątpliwości nawet w samym PiSie.

Rzecz przy tym może być znacznie grubsza: Gdyby okazało się, że Kamiński i Wąsik za pomocą Pegasusa inwigilowali Andrzeja Dudę lub Mateusza Morawieckiego, urzędujących prezydenta i premiera, należy Kamińskiego i Wąsika oskarżyć o zdradę stanu i szpiegostwo, jako że wszystkie informacje zdobyte przez Pegasusa automatycznie lądują na izraelskich serwerach. Andrzej Duda tym razem nie skorzysta z prawa łaski i panowie spędzą długie lata w więzieniu. Duda jest bardzo wrażliwy na swoim punkcie, więc jeśli dojdzie do wniosku, że Kamiński i Wąsik założyli mu Pegasusa, okazując w ten sposób skrajny brak lojalności, to Kancelaria Prezydenta sama doniesie na nich do prokuratury. Kaczyński wywinie się prawnie, ale politycznie na pewno mocno ucierpi

Prawo do sądu

W związku ze sprawą Wąsika i Kamińskiego powraca kwestia, czy Andrzej Duda mógł te osoby ułaskawić już w 2015. Zwolennicy PiSu twierdzą, że tak, gdyż prawo łaski jest prezydenckim prawem „monarszym”, którego nikt kwestionować nie może. Zwolennicy rządów prawa twierdzą natomiast, że nie, bo nie można ułaskawiać osób niewinnych, a tacy byli Kamiński i Wąsik w chwili, gdy Andrzej Duda ich „ułaskawił” przed uprawomocnieniem wyroku.

Jest jeszcze jedna okoliczność przemawiająca za tym, iż Andrzej Duda nie mógł ułaskawić Kamińskiego i Wąsika przed uprawomocnieniem wyroku. Jest to okoliczność rzadko podnoszona, ja o tym czytałem chyba tylko raz, nie pamiętam gdzie, a moim zdaniem jest niesłychanie ważna.

Otóż Andrzej Duda, ogłaszając decyzję o ułaskawieniu, powiedział, że postanowił

uwolnić wymiar sprawiedliwości od tej sprawy.

Czy Andrzej Duda mógł to zrobić? Pozornie jego decyzja dotyczyła tylko Kamińskiego, Wąsika i dwóch innych funkcjonariuszy CBA nieprawomocnie skazanych w tamtym procesie. W rzeczywistości dotyczyła także rodziny Andrzeja Leppera, pokrzywdzonych, występujących jako strona, jako oskarżyciele posiłkowi. Pokrzywdzeni mieli prawo czuć się nieusatysfakcjonowani orzeczonym w pierwszej instancji wyrokiem i mogli chcieć złożyć apelację (i złożyli: to na skutek ich apelacji sprawa trafiła do II instancji). Andrzej Duda, gdyby jego decyzja o ułaskawieniu była skuteczna, gdyby uwolnił wymiar sprawiedliwości od tej sprawy, czyli wykluczył rozpatrywanie sprawy w II instancji, pozbawiłby rodzinę Andrzeja Leppera prawa do sądu. A to jest w sposób oczywisty sprzeczne z konstytucją.

Gdyby sprawa przeszła przez II instancję, pokrzywdzeni poczuliby się usatysfakcjonowani, nawet gdyby prawomocny wyrok nie był zgodny z ich oczekiwaniami: oto bowiem Państwo Polskie rozpatrzyłoby ich żale w pełnej procedurze, jaka im przysługiwała. Andrzej Duda mógłby wówczas skazanych przestępców ułaskawić, to znaczy uwolnić ich od konieczności wykonywania kary i to w niczym nie umniejszałoby praw pokrzywdzonych. Natomiast uwolnienie wymiaru sprawiedliwości od tej sprawy pozbawiałoby pokrzywdzonych przysługujących im praw. Coś niedopuszczalnego.

***

Obecnie, po wydaniu prawomocnego wyroku w II instancji, pełnomocnik rodziny Andrzeja Leppera apeluje do Andrzeja Dudy, aby ten ułaskawił skazanych, tym razem prawidłowo. Pełnomocnik rodziny argumentuje, że krzywda, jaka spotkała Andrzeja Leppera, nieudolna próba wrobienia go w aferę korupcyjną, została już naprawiona przez to, że sprawa została nagłośniona i dla opinii publicznej jest jasne, że Andrzej Lepper nie był łapówkarzem, że to Kamiński, Wąsik i podlegli im funkcjonariusze oszukańczo fabrykowali przeciwko niemu dowody. Rodzina Andrzeja Leppera czuje się tym usatysfakcjonowana i nie domaga się, aby sprawcy wylądowali w więzieniu.

***

Toczy się gorszący spór, czy Kamiński i Wąsik nadal są posłami. Nie są, ale nawet gdyby ktoś twierdził, że jednak tak, to w aferze gruntowej, za którą zostali prawomocnie skazani, nie chroni ich immunitet poselski. Akt oskarżenia przeciwko nim został wniesiony w 2009, gdy żaden z nich nie był posłem, immunitet zaś nie obejmuje czynów przeszłych, sprzed objęcia mandatu.

Pojednanie?

Po wyborach 15 października różne osoby wzywają do pojednania z PiSem. No bo podziały szkodzą, to PiS dzielił, a my nie powinniśmy być jak PiS, tylko z odwróconymi znakami, czekają nas trudne wyzwania, przez które trudno nam będzie przejść przy podzielonym społeczeństwie i tak dalej.

A ja na to, że po stronie wciąż rządzącego PiSu nie widzę żadnej chęci do pojednania. Wciąż jest u nich ta sama buta, krętactwo i złodziejstwo.

A przede wszystkim, jak już kilka razy pisałem, należy rozróżnić PiSowskich działaczy i wyborców.

Jeśli chodzi o działaczy – ministrów, posłów, nominatów na wyższe stanowiska państwowe i w spółkach skarbu państwa, nominatów w wojsku, policji, służbach i wymiarze sprawiedliwości, beneficjentów „grantów” i wspierających to wszystko propagandzistów, zwanych dziennikarzami – żadnego pojednania być nie powinno i nie należy o nie zabiegać. Ci wszyscy ludzie to są fanatycy, głupcy, bezmyślni funkcjonariusze partyjni, osoby leczące swoje kompleksy pozorami władzy i znaczenia, cyniczni karierowicze, kłamcy i nieudacznicy, osoby merytorycznie niekompetentne, wreszcie ruscy agenci, oczywiście w różnych proporcjach. Naprawdę, z osobami tak niskiej konduity wręcz nie warto się jednać, oni by tego zresztą nie zrozumieli, bo każdy gest dobrej woli poczytaliby za oznakę słabości. Oni powinni zniknąć z życia publicznego, a ci, którym uda się udowodnić przestępstwa, powinni wylądować w więzieniu. Reszta w większości straci swoje synekury i wpływy polityczne, ale większa krzywda im się nie stanie, przeżyją, a nawet będą prosperować. Ale jakoś spektakularnie jednać się z nimi nie trzeba, to byłoby wręcz gorszące. Kogo z nich się nie da – lub nie będzie warto – ukarać, trzeba ignorować.

Pewien wyjątek można zrobić dla „cynicznych karierowiczów średniego szczebla”. Oni nie popierali PiSu ze względów ideowych, ale dlatego, że dzięki PiSowi mogli zarobić. Chętnie przystaną do nowej władzy, równie cynicznie, skoro tylko nowa władza będzie rozdawać benefity. Więc jeśli okaże się, że takie osoby – menedżerowie w spółkach, sędziowie, oficerowie, ministerialni urzędnicy itd – nie byli bardzo szkodliwi, a mają jakieś kompetencje merytoryczne, ja bym im dał spokój. Cóż, „cyniczni karierowicze średniego szczebla” istnieją w każdym społeczeństwie. Ich obecność zapewne jest przykra z moralnego punktu widzenia, ale po prostu takie jest życie. Ludzkość nie jest społeczeństwem aniołów. I nie będzie.

Nieco inaczej jest z wyborcami PiSu. Ta grupa nie jest jednorodna. Jej trzon stanowią fanatycy, ludzie zaślepieni, którzy wierzą, że Tusk na zlecenie Niemiec chce pozbawić Polskę niepodległości oraz że współorganizował tak zwany „zamach smoleński”, gdyż jest także agentem Putina. Że Trzecią Drogę założyło KGB. Że cały świat spiskuje przeciwko Polsce chcąc ją zniszczyć, ponieważ Jezus Chrystus i Matka Boska wyznaczyli Polsce jakąś szczególną rolę w boskim planie zbawienia. Otóż z tą grupą wyborców PiSu także nie będzie pojednania, głównie dlatego, że oni sami go nie zechcą, uznając pojednanie z nie-PiSem za zdradę i coś uwłaczającego ich godności. No, trudno. Niech sobie żyją w swoim urojonym świecie.

Inną ważną częścią elektoratu są ludzie źle poinformowani. Kształtowani, ogłupiani rządową propagandą telewizji, także radia i przejętych przez PiS lub finansowanych przez spółki skarbu państwa mediów, często nie mający dostępu do żadnych innych źródeł informacji. Otóż oni, część z nich, za jakiś czas gotowa jest zmienić poglądy, gdy docierający do nich przekaz medialny straci swoje trujące ostrze, a oni sami dostrzegą, że Polska się nie wali, nikt nie burzy kościołów i nie każe jeść owadów, a po wsiach i miasteczkach nie hulają lewackie bandy aborcyjno-eutanazyjne. Jeśli zobaczą, że Tusk i Hołownia nie mają rogów ani czarcich kopytek, a rządzona przez nich Polska jest mniej-więcej normalna, pojednanie z nimi nie będzie nawet potrzebne.

Istnieje także grupa cynicznych wyborców PiSu. Jak wynika z badań Sadury i Sierakowskiego, oni nie popierali poglądów PiSu, ale głosowali na nich, bo PiS dawał 500+, 13 emeryturę i inne świadczenia, a także załatwiał rozmaite interesy lokalne lub grupowe. Jeśli Polska pod rządami ugrupowań demokratycznych nadal będzie to robić, oni bez żalu przerzucą poparcie na nową władzę i żadne pojednanie także nie będzie potrzebne. I dlatego przyszła nowa władza zapowiada zachowanie tych wszystkich świadczeń, choć ich społeczna celowość jest wątpliwa, a koszt ekonomiczny znaczny.

I na koniec, wśród wyborców PiSu są, nazwijmy to, bona fide konserwatyści. Może i nie byli zachwyceni PiSowskimi zamachami na demokrację czy skalą złodziejstwa i nepotyzmu, ale przerażały ich zmiany zachodzące we współczesnym świecie, zwłaszcza w Europie Zachodniej: coś, co dla nich było upadkiem obyczajów, zanikiem religii i tradycyjnych norm z niej się wywodzących, permisywizm, konsumpcjonizm, zmiany etniczno-demograficzne, upadek tradycyjnych działów gospodarki, a także alienacja elit i okazywana przez nie pogarda dla prostych ludzi. Ci ludzie uwierzyli, że PiS reprezentuje te wszystkie „tradycyjne wartości”, co było całkowitą pomyłką, gdyż PiS, poza grupką religijnych fanatyków i nacjonalistów, wszystkie „tradycyjne wartości” traktował cynicznie, instrumentalnie. Otóż to jest jedyny sektor wyborców PiSu, z którymi warto podjąć próbę pojednania.

Gaza

Jestem przerażony wyuzdanym okrucieństwem Hamasu, zaślepieniem Izraela, cierpieniem mieszkańców Strefy Gazy, brakiem jakichkolwiek perspektyw na wyjście z obecnej sytuacji, możliwością eskalacji konfliktu na cały Bliski Wschód, a może i dalej.

Hamas to zbrodnicza organizacja terrorystyczna. Atakuje Izrael, dopuszcza się odrażających zbrodni, w programie ma wpisane zniszczenie, unicestwienie państwa Izrael. Dosłowną i całkowitą likwidację państwa Izrael. A jednocześnie ponosi odpowiedzialność z biedę i naprawdę bardzo ciężkie położenie 2 mln Palestyńczyków ze Strefy Gazy. Gaza jest katastrofalnie przeludniona, ma 60% bezrobocie, żadnych perspektyw rozwoju, brakuje prądu, paliwa, wody pitnej – a rządzący Strefą Hamas przechwytuje większość pomocy międzynarodowej płynącej do Gazy. Szczególnie odrażające wydaje mi się to, że przywódcy Hamasu żyją sobie bezpiecznie i w dostatku w innych krajach muzułmańskich, nie dbając o to, że ich pobratymcy cierpią. A może wręcz celowo utrzymują ich w takim położeniu, żeby obrócić ich gniew przeciwko Izraelowi i skłonić, zmusić do terrorystycznych ataków.

Zupełnie się nie dziwię, że Izrael chciałby zmieść Hamas z powierzchni ziemi, zetrzeć go w proch i pył, wybić wszystkich przywódców i ideologów Hamasu, a przy okazji jak najwięcej bojowników-terrorystów. Gdyby Izrael to osiągnął, świat, a przynajmniej Bliski Wschód, stałby się nieco bezpieczniejszym miejscem.

Tyle, że wydaje mi się prawie niemożliwe, aby Izraelowi to się udało. Głównie dlatego, że Hamas celowo ukrywa swoje stanowiska wśród obiektów cywilnych, ale także dlatego, że wśród Palestyńczyków z Gazy nienawiść do Izraela jest tak wielka, a perspektywy życiowe tak marne, że niedobitki Hamasu nie będą miały żadnych problemów z rekrutowaniem nowych bojowników. Młodzi Palestyńczycy, którzy przystąpią do Hamasu, zapewne zginą, ale będą się cieszyć szacunkiem i poczują, że ich życie ma jakiś sens. A ta garstka, która przeżyje, będzie potem mogła wieść całkiem wygodne życie.

Obecna wojna – izraelski atak na Gazę, będący odwetem za zmasowany atak terrorystyczny z 7 października – nie zlikwiduje Hamasu. Osłabi, może nawet poważnie, ale nie zlikwiduje. Jednocześnie spowoduje kolosalne straty wśród ludności cywilnej, gdyż Hamas celowo używa jej jako żywych tarcz. No i co z tego, że cywilni mieszkańcy Gazy fanatycznie nienawidzą Izraela? Nienawidzą Izraela, popierają Hamas (bo nawet nie przychodzi im do głowy, że mogliby popierać kogoś innego), ale jednak są cywilami. Zabijanie ich tylko wzmocni nienawiść Palestyńczyków i pozostałych Arabów do Izraela, oraz bardzo osłabi sympatię społeczeństw Zachodu do Izraela, i tak raczej wątłą. Hamas przez kilka, może nawet kilkanaście lat nie będzie w stanie uderzyć na Izrael tak mocno, jak trzy tygodnie temu, ale potem uderzy. I będzie to jeszcze bardziej okrutne i niszczycielskie, bo nienawiść do Izraela wzrośnie do poziomów niespotykanych.

A w międzyczasie Hamas będzie rekrutował nowych bojowników i pokazywał światu trupy palestyńskich dzieci, żeby zniechęcić Zachód do wspierania Izraela. Przywódcom Hamasu śmierć cywilów z Gazy w niczym nie przeszkadza. Nie dbają o nich. Chcą wykorzystać ich śmierć instrumentalnie. A może wręcz traktują obecny konflikt jak wojnę malthusiańską: śmierć wielu tysięcy cywilów oraz kilku tysięcy młodych mężczyzn-bojowników nieco zmniejszy ciśnienie wewnętrzne, a to, co zostanie, łatwo będzie obrócić na jeszcze większą nienawiść do Izraela.

To nie może doprowadzić do niczego dobrego.

Uważam, że Izrael, nawet jeśli nie z litości dla palestyńskich cywilów, to z powodów czysto pragmatycznych, powinien odpuścić i poniechać zemsty na ludności Strefy Gazy, oficjalnie nazywanej operacją przeciwko terrorystom z Hamasu. Mimo, iż terroryści z Hamasu naprawdę są terrorystami. Obecna wojna żadnego problemu nie rozwiąże, a spowoduje bezmiar cierpienia i nakręci spiralę nienawiści.