Co najmniej od czasów rewelacji Edwarda Snowdena nie mam wątpliwości, że władze nas śledzą, a przynajmniej chciałyby śledzić. Naszą największą obroną jest anonimowość w oceanie danych. Choć możliwości przechowywania, efektywnego przeszukiwania i analizowania danych rosną w zawrotnym tempie, wciąż prawdą jest to, co przenikliwie opisał Stanisław Lem w opowiadaniu o tym Jak Trurl i Klapaucjusz demona drugiego rodzaju stworzyli, aby zbójcę Gębona pokonać: znalezienie informacji użytecznej w gigantycznym zbiorze informacji prawdziwych, lecz nieustrukturyzowanych, jest zadaniem przytłaczającym.
Co innego, gdy władza chce śledzić kogoś konkretnego, nie zaś szukać na ślepo: Wówczas obserwując jego zachowania elektroniczne (aktywność w internecie, w tym odwiedzane strony, serwisy i sklepy, bilingi i geolokalizacje telefonu komórkowego, płatności kartami kredytowymi itd), może się o nim dowiedzieć bardzo, bardzo wiele.
Uchwalana właśnie przez PiS ustawa inwigilacyjna znosi właściwie wszelkie ograniczenia w inwigilacji elektronicznej, czyniąc kontrolę sądową zupełnie iluzoryczną, podając policji i licznym (sic!) służbom specjalnym wszelkie informacje o aktywności obywateli na tacy. Różnica w stosunku do stanu poprzedniego polega przede wszystkim na tym, że dawniej była jakaś kontrola: pewnie kiepska i ułomna, możliwa do obejścia, ale jednak była. Funkcjonariusze nie mogli sobie ot, tak sprawdzać dowolnego internauty, a jeśli to robili – bo zapewne od czasu do czasu robili – to jednak musieli liczyć się z karą i nie mogli oficjalnie wykorzystać informacji zdobytych bez zgody sądu przeciwko obywatelowi. Teraz – hulaj dusza, piekła nie ma.
Policja i służby specjalne twierdzą, że nowe przepisy są im koniecznie potrzebne do tropienia terrorystów, szpiegów, pedofilów, handlarzy narkotykami i innych bardzo groźnych przestępców. To jest mydlenie oczu. Po pierwsze, jestem pewien, że profesjonalni przestępcy używają oprogramowania i innych technik, które bardzo skutecznie utrudniają inwigilację elektroniczną. Po drugie, nie wątpię, że w pewnych sytuacjach inwigilacja elektroniczna najgroźniejszych przestępców jest jednak potrzebna. Jest zatem rzeczą prawników i polityków takie sformułowanie przepisów, które umożliwiłyby sądownie kontrolowaną inwigilację tam, gdzie jest ona potrzebna. Zamiast tego dostajemy ustawę, na mocy której policja i służby będą mogły śledzić dosłownie wszystko, a potem wyławiać z tego cenne tropy do wyśledzenia sprawców ciężkich przestępstw.
To oczywiście nie zadziała. Próba śledzenia wszystkiego skończy się tak, jak dla zbójcy Gębona: śmiercią pod nawałem danych. Ale inwigilować kogoś konkretnego będzie już można lekko, łatwo, przyjemnie i, co najważniejsze, legalnie. Do diabła idzie bowiem zasada owocu zatrutego drzewa (dowodu nielegalnie zdobytego nie można użyć w sądzie), o wprowadzeniu której wiele osób marzyło. Przeciwnie, teraz każdy dowód zdobyty na drodze inwigilacji staje się de facto legalny i żadne drzewo nie jest już zatrute.
Równie łatwo, co terrorystów i baronów narkotykowych – a w praktyce zapewne znacznie łatwiej – będzie można śledzić opozycyjnych polityków, aktywistów sprzeciwiających się jakiejś miłej władzy inicjatywie lub niechętnych rządowi dziennikarzy – żeby im przeszkodzić w działaniu lub żeby ich skompromitować (na przykład: Iksiński taki szlachetny, a odwiedza strony z gejowską pornografią). Tego boi się obecna opozycja i tak na pewno będzie się działo. Ale jeszcze częściej będzie się działo coś innego: Mąż na dostatecznie wysokim stanowisku w policji (niezbyt wysokim, choć pewnie powyżej funkcjonariusza służby patrolowej) będzie mógł dowiedzieć się, że podejrzewana o romans żona godzinami czatuje nie z przyjaciółką z liceum, ale z kimś zupełnie innym. Inny funkcjonariusz będzie mógł tworzyć profile konsumenckie i sprzedawać je organizacjom handlowym. Zgodnie z Ustawą o ochronie danych osobowych co prawda nie będzie można umieścić w spisie lokatorów nazwiska osób mieszkających pod siódemką, ale usłużny policjant będzie mógł sprawdzić, że często odwiedzają sklepy internetowe z elektroniką i biżuterią, a posługując się danymi geolokalizacyjnymi upewni się, że codziennie od 900 do 1800 przebywają poza domem. Szemrany kolega szwagra tego policjanta może się tym zainteresować. Zgodnie ze wspomnianą Ustawą o ochronie danych osobowych wykładowca na uczelni nie będzie mógł wywiesić listy z wynikami kolokwium, bo ktoś mógłby się dowiedzieć, że student Kowalski oblał, ale sąsiad-policjant, pokłócony z młodym Kowalskim o to, że pies nasrał na wycieraczkę, łatwo może się dowiedzieć, że Kowalski, zamiast się uczyć, wieczorami odwiedza serwisy z grami hazardowymi. No i tak się może złożyć, że wśród znajomych i rodziny nielubianego Kowalskiego rozejdzie się plotka…
Ja nie oskarżam wszystkich policjantów i funkcjonariuszy służb o niecne zamiary. Przeciwnie, sądzę, że większość z nich to ludzie uczciwi. Jednak jak w każdej dostatecznie dużej zbiorowości, znajdzie się wśród nich grupa osób mniej uczciwych. Przypuszczam, że niewielu zdecydowałoby się na współpracę z terrorystami lub przestępcami planującymi morderstwo, jednak przekazanie informacji o zwyczajach i zachowaniach ludzi zamożnych to co innego. A próg powstrzymujący przed sprzedażą profili konsumenckich lub śledzeniem niewiernego małżonka czy też nielubianego sąsiada, skoro samo tworzenie profili lub śledzenie będzie łatwe, może mieć pozory legalności i być praktycznie niekaralne, może być bardzo niski. Czy twórcy nowych przepisów inwigilacyjnych w ogóle zdają sobie sprawę z tego zagrożenia? Zapewne tak, ale uznają je za cenę, jaką społeczeństwo musi zapłacić za ich komfort i pewność sprawowania władzy.
***
Kilka uwag na koniec:
1. Proszę nie pisać, że PiSowska ustawa opiera się na propozycjach Platformy z wiosny tego roku. Po pierwsze, owszem, zdominowany przez Platformę Senat wystąpił z inicjatywą ustawodawczą, która została w całości przejęta przez PiS i włączona do aktualnego projektu. Ale poprzedni Sejm nie procedował projektu senackiego ze względu na podejrzenia (sic!), iż jest on niezgodny z konstytucją i prawem unijnym. Po drugie, włączona do projektu inwigilacja internetu jest całkiem nowym pomysłem PiSu. W senacko-platformerskim projekcie nie było.
2. PiS wprowadził poprawkę, zgodnie z którą policja i służby bez zgody sądu mogą pobierać tylko metadane, natomiast na wgląd w treść korespondencji każdorazowo potrzeba zgody sądu. To rzekomo ma nas chronić przed nadużyciami. Nic podobnego. Jeśli władza chce skompromitować działacza opozycji, wystarczy informacja, że regularnie odwiedzał on strony pornograficzne, a które konkretnie obrazki ściągał nie ma już takiego znaczenia. Jeśli władza chce dowiedzieć się skąd nielubiany dziennikarz czerpie informacje, wystarczy sprawdzić bilingi i geolokalizacje, a treści rozmów nie trzeba znać. Śledzącemu żonę mężowi wystarczy informacja, że wbrew solennym zapewnieniom nie czatuje ona z przyjaciółką, ale z jakimś facetem, a co konkretnie do siebie piszą nie musi być takie ważne. Lub też, posługując się przykładem amerykańskim, władza dowie się, że najpierw dzwoniłeś do przychodni wykonującej testy na HIV, potem do swojego lekarza, a zaraz potem do prawnika. Ale treści rozmów nie poznają. Uff, czujemy się bardzo bezpiecznie.
3. Wielu komentatorów rwie włosy z głowy, że ci, którzy kilka lat temu protestowali przeciwko umowie ACTA, teraz milczą. Niektórzy spodziewają się, że protesty z tej strony zaraz się zaczną, inni biadają, że sympatie młodzieży przesunęły się mocno na prawo. Tymczasem chodzi o coś zupełnie innego. ACTA przewidywała finansowe kary za piractwo. Ściąganie nielegalnych plików na własny użytek jest w Polsce legalne (o ile się ich nie udostępnia, co wyklucza na przykład korzystanie z torrentów), jednak ACTA, jako umowa międzynarodowa, brałaby precedencję nad prawem krajowym, więc byłaby finansowo niebezpieczna dla dziesiątek tysięcy użytkowników internetu. Nowa ustawa inwigilacyjna nie przewiduje kar za piractwo. Większość użytkowników internetu nie jest ani terrorystami, ani pedofilami, ani nie pierze brudnych pieniędzy, ani nie dokonuje innych groźnych przestępstw. Za to wszyscy młodzi ściągają seriale, co z punktu widzenia ustawy inwigilacyjnej jest akurat obojętne. Myślą więc sobie, że ich ta ustawa nie dotyczy. I dlatego nie protestują.
Gdy Snowden ogłaszał swoje rewelacje, protestowała tylko mniejszość. Większość nie miała oporów przed poświęceniem prywatności w zamian za złudę bezpieczeństwa. To błędna postawa. Zakupy internetowe są legalne, ale jeśli charakter tych zakupów pozna skorumpowany i praktycznie bezkarny policjant, może nas to narazić na włamanie. Czatowanie z koleżanką z pracy jest legalne, ale wiele osób wolałoby, aby nie dowiedziały się o tym ich żony. Odwiedzanie „ryzykownych” stron też jest legalne, choć niezbyt chwalebne moralnie, ale na pewno nie chcielibyśmy, aby dowiedział się o tym skłócony z nami sąsiad lub członek rodziny. A jeśli podejmujemy działania publiczne, informacja o naszych w pełni legalnych, ale postrzeganych jako niepoprawne działaniach w internecie może posłużyć do skompromitowania nas. Nawet niewinny profil konsumencki może narazić nas na zalew niechcianych reklam i spamów.
Nawiasem mówiąc, surowe kary finansowe za ściąganie „nielegalnych treści” (muzyki, filmów i seriali) najprawdopodobniej przewiduje umowa TTIP. Jest ona wciąż tajna (sic!), więc nikt nie wie, co konkretnie przewiduje. Jej przyjęcie może być groźne dla wielu internautów. Jej odrzucenie może doprowadzić do wojny handlowej Unii Europejskiej ze Stanami Zjednoczonymi. Będzie się działo.
Dr Andrzej Duda, jeszcze jako europoseł, był za jak najszybszym przyjęciem umowy TTIP.