Naiwny szkodnik

Andrzej Duda, ten wielki szkodnik polskiej polityki, spotka się dziś z Donaldem Trumpem, ubiegającym się o powrót do Białego Domu. Będzie to jednoznacznie odebrane jako poparcie Polski dla kandydatury Trumpa, tym bardziej, że Duda nie spotka się z prezydentem Joe Bidenem.

Ukraina zaczyna przegrywać wojnę, bo brakuje jej amunicji, a brakuje, gdyż zwolennicy Trumpa od miesięcy blokują w amerykańskim Kongresie pomoc dla Ukrainy. I w tej sytuacji Andrzej Duda jedzie wspierać Trumpa w jego kampanii. Brawo, on.

Dudzie rzecz jasna chodzi o osobisty interes. Liczy na to, że Trump wygra wybory i jako prezydent zapewni mu jakieś w miarę prestiżowe stanowisko w instytucjach międzynarodowych.

Jednak wygrana Trumpa wcale nie jest pewna. Owszem, jest dość prawdopodobna, ale pewności nie ma, gdyż całkiem sporo Republikanów, tych bardziej centrowych i nie sfanatyzowanych, ma Trumpa po prostu dość. Z kolei liczne procesy Trumpa mogą do niego zniechęcić wyborców „swingujących” (w pierwszym przybliżeniu, wahających się), którzy jeśli nawet nie zagłosują na Bidena, to zostaną w domu.

Ale nawet jeśli Trump wygra, to dlaczego miałby Dudzie pomóc? Trump to wyjątkowy egocentryk, nie ma przyjaciół, nie jest lojalny, ma tylko interesy, a liczy się wyłącznie z silnymi. Andrzej Duda, gdy skończy się jego kadencja prezydenta Polski, będzie dla Donalda Trumpa nikim. Zresztą nawet jako prezydent Polski nie jest dla Trumpa szczególnie ważny. O Polsce Trump po prostu nie myśli, ma ją zapewne głęboko w d*pie. No, chyba żeby Polska wyskoczyła z jakimiś kolejnymi megazakupami amerykańskiego uzbrojenia i technologii, to by się Trump nią na chwilę zainteresował. Ale Polska tego nie zrobi, bo w kasie pusto. Naiwny Andrzej Duda zostanie z kolejną fotką z Trumpem jak Himilsbach z angielskim.

A jeśli wygra Biden, to międzynarodowa kariera Dudy znajdzie się w d*pie ciemnej. Czego i Bidenowi, i Dudzie serdecznie życzę.

Krakowskie wybory

Możny by pomyśleć, że po rezygnacji prof. Jacka Majchrowskiego z kandydowania na kolejną kadencję prezydenta Krakowa, kampania wyborcza będzie ciekawa. Kandydaci będą się spierać na programy, przedstawiać konkurencyjne wizje rozwoju miasta i pomysły na wyjście ze ślepego zaułka, w jakim Kraków ostatnio się znalazł. Bo choć podczas ponad dwudziestoletnich rządów Majchrowskiego Kraków zmienił się bardzo, i to pozytywnie, jest bardzo mocno zadłużony, Urząd Miejski i zależne od niego firmy trwonią pieniądze, kilka trupów aż podryguje w szafach, żeby w końcu wypaść, a pomysły na rozwój miasta, a choćby tylko komunikację miejską i organizację ruchu, są w najlepszym razie chaotyczne. Można by się zatem spodziewać, że pretendenci do prezydentury będą się ścigać na pomysły. Nic z tych rzeczy.

Dwóch głównych kandydatów to Łukasz Gibała i Aleksander Miszalski. Obaj to krakowscy biznesmeni, jednemu i drugiemu biznesowi można coś tam zarzucić, ale o to mniejsza. Obaj mają doktoraty. Łukasz Gibała kiedyś był posłem PO, potem Ruchu Palikota, potem wycofał się z polityki ogólnopolskiej, koncentrując się na swoim wieloletnim marzeniu by zostać prezydentem Krakowa. Jemu naprawdę na tym zależy. Jest wieloletnim radnym, osobistym wrogiem Jacka Majchrowskiego, deklaruje walkę z patodeweloperką i betonowaniem Krakowa i od lat bardzo regularnie angażuje się w sprawy miasta. Przed pierwszą turą był liderem sondaży (zresztą część z nich sam zamawiał!) i trochę sprawiał wrażenie, że wygrana w pierwszej turze należy mu się jak psu miska, więc przespał tę część kampanii.

Aleksander Miszalski też kiedyś był radnym, z klubu Majchrowskiego. Jest drugą kadencję posłem PO, ale w sprawy Krakowa angażuje się akcyjnie, przed wyborami. Mnie do Miszalskiego zniechęca głównie rejterada z Sejmu. Otóż ja na Aleksandra Miszalskiego głosowałem. 15 października. Aleksander Miszalski przekonał mnie, że to właśnie on, spośród wszystkich kandydatów KO, najlepiej będzie mnie reprezentował w Sejmie. Miszalski wydał mi się uczciwym i kompetentnym kandydatem na posła drugiego szeregu, który sprawnie wykona to, co mu jego ugrupowanie powierzy. I teraz Miszalski mówi mi „no fajnie, że mnie poparłeś, ale już nie chcę z twojego poparcia korzystać, moje miejsce w Sejmie zajmie ktoś, na kogo nie głosowałeś. Ja mam widoki na lepszą robotę, więc poprzyj mnie znowu, tym razem już cię na pewno nie zawiodę”. Otóż ja się taką postawą czuję zawiedziony, wręcz oszukany.

Największym atutem Miszalskiego jest poparcie, jakiego przed pierwszą turą udzielił mu Donald Tusk, a przed drugą Rafał Trzaskowski. Miszalski zyskał też na tym, że tuż przed pierwszą turą wycofał się dość popularny kandydat niezależny, przekazując mu swoje poparcie. I Miszalski niespodziewanie pierwszą turę wygrał! Wygrał, choć nie widać, żeby miał jakąś wizję rozwoju miasta ani żeby w ogóle wykazywał się jakąkolwiek samodzielnością. To zrozumiałe, że przywódcy PO popierają kandydata ze swojej partii. Przywódcy PO zwyczajnie popierają najlepszego kandydata, jakiego Platforma w Krakowie miała, ale to nie daje gwarancji, że ma on kwalifikacje na prezydenta miasta. Jedynym „oryginalnym” pomysłem Miszalskiego jest budowa metra. Wszyscy chcieliby metrem wjechać do magistratu – także Łukasz Gibała, choć najmniej entuzjastycznie – a ja uważam, że metro to byłaby dla Krakowa katastrofa. Klasyczny biały słoń, piękny i elegancki, ale tak kosztowny w utrzymaniu, że pogrążyłoby to finanse miasta. W dodatku absolutnie nic nie wskazuje na to, aby linia NH-Bronowice rozwiązała jakiekolwiek problemy komunikacyjne Krakowa.

Gibała był w trakcie kampanii przed pierwszą turą dość brutalnie atakowany. Zarzucano mu nieprawidłowości finansowe w jego firmach, a przede wszystkim atakowali go deweloperzy, uznający go za wroga. No to przed drugą turą to Gibała zaczął atakować Miszalskiego, Miszalskiego-człowieka, także za finanse. Przyznać trzeba, że Miszalski sam się o to prosił. On dorobił się pokaźnego majątku na hotelarstwie, a właściwie na hoStelarstwie, czyli promowaniu i organizowaniu tego segmentu masowej turystyki, który jest najbardziej uciążliwy dla Krakowa. To jest legalna działalność i w żadnym wypadku nie twierdzę, że Miszalski, prowadząc ją, dopuścił się jakichś przestępstw – po prostu ten rodzaj biznesu nie pasuje mi do sylwetki gospodarza miasta, dbającego o jego harmonijny rozwój. Zdaje się, że Miszalski lub jego doradcy zorientowali się, że coś tu wizerunkowo nie pasuje, więc na samym początku kampanii Miszalski pozbył się udziałów w swojej firmie. Pozbył się, ale, jak czytam, na rzecz członków swojej najbliższej rodziny. No to jest numer godny Morawieckiego.

Gibałę z kolei obciąża poparcie, jakiego przed drugą turą udzieliła mu… Beata Szydło. Lecz Łukasz Gibała o poparcie PiSu ani nie prosił, ani nie zabiegał, ani niczego w zamian za nie nie obiecywał. PiS, który w Krakowie sromotnie przegrał, poparłby w II turze każdego, kto byłby realnym konkurentem kandydata PO.

No i żadnej dyskusji o programach, o proponowanych kierunkach rozwoju miasta, o sposobach na wybrnięcie z trudnej sytuacji finansowej nie ma. Platforma popiera Miszalskiego, bo jest z Platformy. PiS popiera Gibałę, bo nie jest z Platformy. Gibała podkreśla swoją niezależność.

I dla mnie ta niezależność ma decydujące znaczenie. Aleksander Miszalski to równy gość, ale niesamodzielny. Dostrzegam niebezpieczeństwo, że stanie się on zależny od istniejących układów urzędniczo-biznesowych, a to by dla miasta oznaczało stagnację. Zważywszy na to oraz na stopień dotychczasowego zaangażowania obu kandydatów w sprawy Krakowa, zagłosuję na Łukasza Gibałę.

Misteria Paschalia 2024

Kiedyś chodziliśmy na dużo koncertów w ramach Misteriów. Wymuszona przez miasto zmiana kierownictwa artystycznego, a co za tym poszło, inny dobór artystów, później pandemia, a wreszcie fakt, że, niestety, nie młodniejemy, sprawiły, że chodzimy coraz rzadziej. W tym roku byliśmy tylko na dwóch koncertach.

24 marca, Jan Sebastian Bach, Pasja według św. Jana, La Capella Reial de Catalunya, Le Concert des Nations, dyrygował Jordi Savall

Pasja św. Jana Bacha to jedno z największych dokonań całej muzyki europejskiej. Arcydzieło. Pozostające w zapomnieniu przez kilkadziesiąt lat po śmierci Bacha, zaczęło być ponownie wykonywane po tym, gdy Mendelssohn „odkrył” Bacha pod koniec lat ’20 XIX wieku. Od tego czasu było grane, a później nagrywane, przez wiele orkiestr i wielu dyrygentów, ostatnio na szczęście już nie w stylu mendelssohnowskim, z monumentalnymi chórami, tylko znacznie skromniej. Prawie każdy z wykonawców chciał wykonując Pasję zabłysnąć lub pokazać coś szczególnego.

Nie Savall. Jego wykonanie Pasji było wybitnie nie-wirtuozowskie: spokojne, bez indywidualnych popisów, udziwnień, skoncentrowane na muzyce takiej, jaka ona jest. Samo poprowadzenie akompaniamentu do arii tak, aby akompaniament nie zagłuszał ani nie dominował solisty, ale był czysty i wyraźny, jest sztuką. I choć można mieć pewne zastrzeżenia (Ewangelista odrobinę za słaby, kontratenor zepsuł pierwszą arię, ale świetnie zaśpiewał drugą), wykonanie Savalla było niemalże perfekcyjne. Jordi Savall i jego muzycy po prostu pozwolili wybrzmieć tej wspaniałej muzyce. Siedziałem przez te dwie godziny jak zaczarowany.

Sam Savall już się postarzał. To już nie jest ten skupiony, a zarazem ognisty gambista, którego pamiętam. Ma blisko 83 lata, jest drobny, bardzo szczupły, chodzi o lasce. Gdy akompaniował na violi do jednej z arii, miał chyba nawet trudności z podniesieniem instrumentu.

Niestety, drugi koncert, na jakim byliśmy, był zaprzeczeniem tego pierwszego.

31 marca, Claudio Monteverdi, Vespro della Beata Vergine, La Tempête, dyrygował i koncepcję artystyczną opracował Simon-Pierre Bestion

Zaczęło się nieźle, od dwóch chórów śpiewających z dwóch przeciwległych balkonów ICE. Koncepcyjnie nawiązywało to do układu Bazyliki Św. Marka, gdzie też też są dwa chóry-balkony, więc dwa chóry-śpiewacy ze sobą dialogują. Co prawda nieszczególna akustyka ICE sprawiała, że część dźwięków ginęła, ale było to do zniesienia. Zaraz jednak się okazało, że będzie gorzej. Chóry zeszły na scenę, ale cały czas zmieniały pozycje śpiewając w marszu (!), niektórzy soliści też śpiewali chodząc, do tego pojawiły się jakieś świece, białe kwiaty a to rozdawane chórzystom, a to rzucane przez nich na podłogę, a to ciskane w powietrze. Wreszcie chórzyści wnieśli coś w rodzaju kwietnego ołtarzyka, który potem przemieszczali po całej scenie. Kulminacja nastąpiła w czasie suplikacji Sancta Maria, ora pro nobis. Jest to modlitwa błagalna, ale u Monteverdiego nie jest jakoś bardzo smutna, można ją wręcz wykonywać jako pieśń radosną. Śpiewają same soprany, więc pozostali chórzyści są wolni, a u Bestiona zaczęli pląsać po całej scenie. Simon-Pierre Bestion chciał się odwołać do jakichś głęboko przedchrześcijańskich, lecz wciąż tkwiących w naszej kulturze obrzędów ku czci żeńskiego bóstwa opiekuńczego, z których – to prawda – z czasem wyewoluowała pobożność maryjna. Stąd te tańce, pochody, świece, kwiaty i kwietne ołtarze.

Taki, jak sądzę, był zamiar, pomysł na wystawienie Nieszporów. Tyle że nasza kultura ewoluowała od tych dawnych obrzędów, sublimując je. Nie widzę wielkiej wartości artystycznej w sztucznym ich przywracaniu, „profanowanie sacrum” samo w sobie nie jest niczym godnym uwagi. Claudio Monteverdi podchodził do swojej muzyki sakralnej bardzo poważnie. Znam ludzi, którzy Monteverdiego pozwalają słuchać wyłącznie na klęczkach, ale mnie to, co, na przykład, Christina Pluhar robiła z jego muzyką świecką, zupełnie nie przeszkadza. Ale z muzyką sakralną? To jest ewidentnie wbrew intencji twórcy i wbrew szkole, aby grać tak, jak kompozytor to sobie wyobrażał.

Zwłaszcza, że chórzyści, zajmujący się zapalaniem świec, przemarszami, ciskaniem kwiecia i noszeniem „ołtarzyka”, śpiewali po prostu gorzej, niż gdyby koncentrowali się na muzyce. Moim zdaniem, głównym efektem realizacji „koncepcji artystycznej” było przede wszystkim to, że dzieło wypadło gorzej, niż mogło było przy tych wykonawcach. Bestion chciał się pochwalić swoją wizją, a zaszkodził muzyce.

Zdarzały się też zwykłe niedoróbki. Na przykład w będącym hymnem ku czci Trójcy Świętej Duo Seraphim konieczne jest, aby dwukrotne unum sunt było zaśpiewane jako doskonałe unisono trzech głosów. No, nie wyszło. Jeden z tenorów lekko spóźniał, więc było prawie dobrze, ale „prawie” robi różnicę.

Na plus wyróżnili się właściwie tylko bas-baryton René Ramos Premier, Kubańczyk śpiewający na co dzień w Ensamble Pygmalion Raphaëla Pichona, oraz tenor Edouard Monjanel.

Czas wreszcie powiedzieć o największej katastrofie tego koncertu: było nią wprowadzenie dwóch chórów w przejścia pomiędzy krzesłami, skąd śpiewali Nisi Dominus. Ze słuchaniem chóru jest tak, że gdy stoi on w pewnej odległości, wszystkie głosy słyszy się równo. Lecz gdy chór praktycznie wmiesza się w widownię, siedzący blisko słuchacz słyszy różne głosy w różnym natężeniu: śpiewaków stojących bliżej bardzo głośno, tych dosłownie metr dalej ciszej, a tych dalszych praktycznie nie słychać. To jest czysta fizyka. Efektem jest kakofonia. No cóż, Bestion ze swojego stanowiska dyrygenta zapewne słyszał wszystko dobrze, bo raz, że był oddalony, dwa, że te same głosy obu chórów miał w tej samej odległości. Tak więc on słyszał dobrze, a najwyraźniej do głowy mu nie przyszło, jak źle odbiera to publiczność. Całkowita porażka.

Publiczność skądinąd była zachwycona. Zgotowała muzykom bardzo długą owację na stojąco, a internety pełne są komentarzy o „wspaniałym wykonaniu” i „mistycznym przeżyciu”. Słuchacze siedzący na balkonach lub na gorszych (!) miejscach parteru zapewne nie doświadczyli udręki wynikającej z wprowadzenia chórów pomiędzy publiczność (to też jest fizyka). Przede wszystkim jednak przypuszczam, że ludzie po prostu byli szczęśliwi mogąc uczestniczyć w wykonaniu tak wielkiego dzieła. Słuchanie muzyki na żywo to zupełnie inne przeżycie, niż słuchanie z płyt. Ja zresztą też jestem zadowolony, że byłem na tym koncercie, bo Nieszpory to jest wspaniała muzyka i Monteverdi ostatecznie wygrał z Bestionem, choć ten się bardzo starał. Ale samo wykonanie było co najwyżej poprawne, „koncepcja artystyczna” nietrafiona, a pomysł z wprowadzaniem chórów pomiędzy publiczność bardzo, bardzo zły.

„Ołtarzyk” i chórzyści ze świecami. Zdjęcie zrobione przez uczestnika koncertu.