Misteria Paschalia 2024

Kiedyś chodziliśmy na dużo koncertów w ramach Misteriów. Wymuszona przez miasto zmiana kierownictwa artystycznego, a co za tym poszło, inny dobór artystów, później pandemia, a wreszcie fakt, że, niestety, nie młodniejemy, sprawiły, że chodzimy coraz rzadziej. W tym roku byliśmy tylko na dwóch koncertach.

24 marca, Jan Sebastian Bach, Pasja według św. Jana, La Capella Reial de Catalunya, Le Concert des Nations, dyrygował Jordi Savall

Pasja św. Jana Bacha to jedno z największych dokonań całej muzyki europejskiej. Arcydzieło. Pozostające w zapomnieniu przez kilkadziesiąt lat po śmierci Bacha, zaczęło być ponownie wykonywane po tym, gdy Mendelssohn „odkrył” Bacha pod koniec lat ’20 XIX wieku. Od tego czasu było grane, a później nagrywane, przez wiele orkiestr i wielu dyrygentów, ostatnio na szczęście już nie w stylu mendelssohnowskim, z monumentalnymi chórami, tylko znacznie skromniej. Prawie każdy z wykonawców chciał wykonując Pasję zabłysnąć lub pokazać coś szczególnego.

Nie Savall. Jego wykonanie Pasji było wybitnie nie-wirtuozowskie: spokojne, bez indywidualnych popisów, udziwnień, skoncentrowane na muzyce takiej, jaka ona jest. Samo poprowadzenie akompaniamentu do arii tak, aby akompaniament nie zagłuszał ani nie dominował solisty, ale był czysty i wyraźny, jest sztuką. I choć można mieć pewne zastrzeżenia (Ewangelista odrobinę za słaby, kontratenor zepsuł pierwszą arię, ale świetnie zaśpiewał drugą), wykonanie Savalla było niemalże perfekcyjne. Jordi Savall i jego muzycy po prostu pozwolili wybrzmieć tej wspaniałej muzyce. Siedziałem przez te dwie godziny jak zaczarowany.

Sam Savall już się postarzał. To już nie jest ten skupiony, a zarazem ognisty gambista, którego pamiętam. Ma blisko 83 lata, jest drobny, bardzo szczupły, chodzi o lasce. Gdy akompaniował na violi do jednej z arii, miał chyba nawet trudności z podniesieniem instrumentu.

Niestety, drugi koncert, na jakim byliśmy, był zaprzeczeniem tego pierwszego.

31 marca, Claudio Monteverdi, Vespro della Beata Vergine, La Tempête, dyrygował i koncepcję artystyczną opracował Simon-Pierre Bestion

Zaczęło się nieźle, od dwóch chórów śpiewających z dwóch przeciwległych balkonów ICE. Koncepcyjnie nawiązywało to do układu Bazyliki Św. Marka, gdzie też też są dwa chóry-balkony, więc dwa chóry-śpiewacy ze sobą dialogują. Co prawda nieszczególna akustyka ICE sprawiała, że część dźwięków ginęła, ale było to do zniesienia. Zaraz jednak się okazało, że będzie gorzej. Chóry zeszły na scenę, ale cały czas zmieniały pozycje śpiewając w marszu (!), niektórzy soliści też śpiewali chodząc, do tego pojawiły się jakieś świece, białe kwiaty a to rozdawane chórzystom, a to rzucane przez nich na podłogę, a to ciskane w powietrze. Wreszcie chórzyści wnieśli coś w rodzaju kwietnego ołtarzyka, który potem przemieszczali po całej scenie. Kulminacja nastąpiła w czasie suplikacji Sancta Maria, ora pro nobis. Jest to modlitwa błagalna, ale u Monteverdiego nie jest jakoś bardzo smutna, można ją wręcz wykonywać jako pieśń radosną. Śpiewają same soprany, więc pozostali chórzyści są wolni, a u Bestiona zaczęli pląsać po całej scenie. Simon-Pierre Bestion chciał się odwołać do jakichś głęboko przedchrześcijańskich, lecz wciąż tkwiących w naszej kulturze obrzędów ku czci żeńskiego bóstwa opiekuńczego, z których – to prawda – z czasem wyewoluowała pobożność maryjna. Stąd te tańce, pochody, świece, kwiaty i kwietne ołtarze.

Taki, jak sądzę, był zamiar, pomysł na wystawienie Nieszporów. Tyle że nasza kultura ewoluowała od tych dawnych obrzędów, sublimując je. Nie widzę wielkiej wartości artystycznej w sztucznym ich przywracaniu, „profanowanie sacrum” samo w sobie nie jest niczym godnym uwagi. Claudio Monteverdi podchodził do swojej muzyki sakralnej bardzo poważnie. Znam ludzi, którzy Monteverdiego pozwalają słuchać wyłącznie na klęczkach, ale mnie to, co, na przykład, Christina Pluhar robiła z jego muzyką świecką, zupełnie nie przeszkadza. Ale z muzyką sakralną? To jest ewidentnie wbrew intencji twórcy i wbrew szkole, aby grać tak, jak kompozytor to sobie wyobrażał.

Zwłaszcza, że chórzyści, zajmujący się zapalaniem świec, przemarszami, ciskaniem kwiecia i noszeniem „ołtarzyka”, śpiewali po prostu gorzej, niż gdyby koncentrowali się na muzyce. Moim zdaniem, głównym efektem realizacji „koncepcji artystycznej” było przede wszystkim to, że dzieło wypadło gorzej, niż mogło było przy tych wykonawcach. Bestion chciał się pochwalić swoją wizją, a zaszkodził muzyce.

Zdarzały się też zwykłe niedoróbki. Na przykład w będącym hymnem ku czci Trójcy Świętej Duo Seraphim konieczne jest, aby dwukrotne unum sunt było zaśpiewane jako doskonałe unisono trzech głosów. No, nie wyszło. Jeden z tenorów lekko spóźniał, więc było prawie dobrze, ale „prawie” robi różnicę.

Na plus wyróżnili się właściwie tylko bas-baryton René Ramos Premier, Kubańczyk śpiewający na co dzień w Ensamble Pygmalion Raphaëla Pichona, oraz tenor Edouard Monjanel.

Czas wreszcie powiedzieć o największej katastrofie tego koncertu: było nią wprowadzenie dwóch chórów w przejścia pomiędzy krzesłami, skąd śpiewali Nisi Dominus. Ze słuchaniem chóru jest tak, że gdy stoi on w pewnej odległości, wszystkie głosy słyszy się równo. Lecz gdy chór praktycznie wmiesza się w widownię, siedzący blisko słuchacz słyszy różne głosy w różnym natężeniu: śpiewaków stojących bliżej bardzo głośno, tych dosłownie metr dalej ciszej, a tych dalszych praktycznie nie słychać. To jest czysta fizyka. Efektem jest kakofonia. No cóż, Bestion ze swojego stanowiska dyrygenta zapewne słyszał wszystko dobrze, bo raz, że był oddalony, dwa, że te same głosy obu chórów miał w tej samej odległości. Tak więc on słyszał dobrze, a najwyraźniej do głowy mu nie przyszło, jak źle odbiera to publiczność. Całkowita porażka.

Publiczność skądinąd była zachwycona. Zgotowała muzykom bardzo długą owację na stojąco, a internety pełne są komentarzy o „wspaniałym wykonaniu” i „mistycznym przeżyciu”. Słuchacze siedzący na balkonach lub na gorszych (!) miejscach parteru zapewne nie doświadczyli udręki wynikającej z wprowadzenia chórów pomiędzy publiczność (to też jest fizyka). Przede wszystkim jednak przypuszczam, że ludzie po prostu byli szczęśliwi mogąc uczestniczyć w wykonaniu tak wielkiego dzieła. Słuchanie muzyki na żywo to zupełnie inne przeżycie, niż słuchanie z płyt. Ja zresztą też jestem zadowolony, że byłem na tym koncercie, bo Nieszpory to jest wspaniała muzyka i Monteverdi ostatecznie wygrał z Bestionem, choć ten się bardzo starał. Ale samo wykonanie było co najwyżej poprawne, „koncepcja artystyczna” nietrafiona, a pomysł z wprowadzaniem chórów pomiędzy publiczność bardzo, bardzo zły.

„Ołtarzyk” i chórzyści ze świecami. Zdjęcie zrobione przez uczestnika koncertu.