Heweliusz

Heweliusz, serial Netflix, 2025, reż. Jan Holoubek

To nie jest serial paradokumentalny, opowiadający historię katastrofy promu Jan Heweliusz z 14 stycznia 1993. To jest serial fabularny, osnuty wokół faktycznej katastrofy.

Wszyscy bardzo ten serial chwalą. Przyznaję, że pod względem technicznym jest on zrobiony (prawie) bez zarzutu: dobra reżyseria, dobre tempo, dobra gra aktorska, dobre zdjęcia, dobra scenografia. Bardzo dobry pomysł, aby historię opowiadać dwutorowo: po kolei od katastrofy w świecie rzeczywistym i od momentu katastrofy wstecz na Heweliuszu. A gdy już w świecie rzeczywistym zgromadziliśmy dostatecznie dużo informacji, historia katastrofy zostaje opowiedziana „do przodu”, od poranka tego dnia aż do wysłania sygnału Mayday. Nieuchronne fatum ciążące nad załogą i pasażerami robi upiorne wrażenie.

Jedyne zastrzeżenie techniczne mam do dialogów. Lepiej jest włączyć napisy, by wszystko zrozumieć. To jest jakaś klątwa ciążąca nad polskimi serialami.

Wszyscy więc chwalą, a ja nie jestem w pełni zadowolony. Drażni mnie wątek spiskowy: tajny ładunek wojskowy, zaangażowanie służb specjalnych w śledztwo, zamach na kapitana Bintera. Do tego niemiecki statek-widmo, o którym nikt nic nie wie (podobno naprawdę taki statek tam był). Twórcy zapewne inspirowali się katastrofą promu Estonia półtora roku później, gdzie było o wiele więcej ofiar, niż na Janie Heweliuszu, i gdzie są bardzo mocne podejrzenia, że prom przewoził do Szwecji tajny ładunek wojskowy, co podobno miało doprowadzić do katastrofy i podobno spowodowało utrudnianie późniejszego śledztwa. W polskim serialu wątek spiskowy wprowadzono by uatrakcyjnić opowieść, ale moim zdaniem rodzi on tylko niepotrzebne komplikacje.

A może nawet gorzej: Wątek spiskowy w ogóle może usprawiedliwiać katastrofę i późniejsze tuszowanie jej przyczyn: Ha, państwo miało jakieś swoje tajne interesy, no cóż, zdarzyło się nieszczęście, ale lepiej o tym nie mówić dla dobra państwa, dla dobra nas wszystkich. Tymczasem nic podobnego. Do katastrofy doprowadził niezwykle silny sztorm, a do tego dezynwoltura, nieprzestrzeganie procedur, nieznajomość języka obcego (w tym wypadku niemieckiego), nasza narodowa zasada jakoś to będzie, pewne błędy załogi, a wszystko to w połączeniu ze złym stanem technicznym statku, cierpiącego na wady konstrukcyjne.

Uderza mnie przy tym, jak bardzo Jan Holoubek fascynuje się latami ’90 (i katastrofami spowodowanymi przez wodę 🙂 ). Mentalnością czasów przełomu, bo o tym była też Wielka woda. Niby już jest jakiś kapitalizm, liczą się kontrakty i zamówienia, nie odgórny plan, nie potrzeba ani wizy, ani zgody Milicji Obywatelskiej, by pojechać do Niemiec, z drugiej strony jest wysokie bezrobocie, więc prawa pracowników się nie liczą, a mentalność wszystkich jest taka, jak dawniej. Miejskie krajobrazy też. Brak procedur, które dziś uważalibyśmy za oczywiste, a jeśli nawet formalnie jakieś są, to nikt ich nie przestrzega. Władze za wszelką cenę chcą zwalić winę na kapitana, żeby chronić swoje interesy: postkomunistycznego wiceministra, który bez cienia zażenowania wpływa na przebieg postępowania przez Izbą Morską, armatora, który gdyby miał ponieść odpowiedzialność, to byłby upadł i kilka tysięcy osób straciłoby pracę, zblatowanego z władzą profesora przewodniczącego składowi Izby, niekompetentnych służb ratunkowych polskich i niemieckich, funkcjonariuszy portowych, innych kapitanów, którzy wszyscy mają coś tam za uszami, a wiceminister ma na nich szafę pełną haków. A na koniec rodziny osób, które zginęły w katastrofie, załogi i pasażerów, są zostawione same sobie, bez odszkodowań, bez wsparcia instytucjonalnego i psychologicznego. Wolałbym, żeby o tym był ten serial.

Ale jako że serial jest naprawdę świetnie zrobiony pod względem techniczno-filmowym, mogę go z umiarkowanym entuzjazmem polecić.

P.s. O rzeczywistym przebiegu katastrofy promu Jan Heweliusz i dochodzeniu przez Izbą Morską opowiada ten podcast. Jeszcze nie słuchałem, ale znajomi polecają.

Konrad Eleryk jako Witold Skirmuntt, III oficer Heweliusza – bardzo dobrze zagrana postać

Gender i sex w sporcie

W lewicowych mediach, w liberalno-lewicowych środowiskach przyjęło się, że kwestionowanie prawa dwóch złotych medalistek olimpijskich w boksie, jednej z Algierii, drugiej z Tajwanu, do udziału w igrzyskach dowodzi mizoginii, transfobii, jaskiniowego prawactwa, wysługiwania się Putinowi, a już na pewno ogólnego buractwa i braku dobrych manier. No, trudno.

Zamieszczam tu mój komentarz z pewnej internetowej dyskusji. Za sukces poczytuję sobie to, że nie zostałem zań odsądzony od czci i wiary i zwyzywany od najgorszych.

***

Nauczyliśmy się, że gender i sex, płeć kulturowa i płeć biologiczna, to różne pojęcia. U większości ludzi jedno zgadza się z drugim, ale istnieją osoby, u których ta zgodność nie zachodzi. Są kobiety uwięzione w męskich ciałach, są mężczyźni uwięzieni w ciałach kobiecych, są osoby, u których współistnieją cechy kobiece i męskie. Niektóre z tych osób poddają się procesowi tranzycji, niektóre nie, ale wszyscy oni oczekują, żeby traktować ich zgodnie z płcią, którą sami odczuwają. I tak my, ludzie, powinniśmy robić przez szacunek dla ich człowieczeństwa: uznawać odczuwaną przez nich płeć kulturową wszędzie tam, gdzie to kultura decyduje. Takie osoby naprawdę zasługują na wsparcie, bo ich sytuacja społeczna bywa nie do pozazdroszczenia.

Są jednak konteksty, w których decyduje sex, płeć biologiczna – mianowicie wtedy, gdy odwołujemy się do cech biologicznych, nie zaś tych kształtowanych kulturowo. Skoro odróżniamy gender od sex, to powinniśmy przyznać, że w przypadku niezgodności jednego z drugim niekiedy decyduje to, niekiedy tamto. Prawacy traktują gender jako fanaberię i powiadają, że zawsze i wyłącznie decyduje sex. Czyżby lewica jako fanaberię traktowała sex, domagając się pełnego prymatu ducha nad materią? Niestety, taka sytuacja nie zachodzi.

Otóż, moim zdaniem, tak właśnie jest w przypadku sportu wyczynowego, gdzie nie decyduje to, jak ktoś o sobie samym myśli i jak samego siebie odczuwa, ale budowa anatomiczna. Cechy takie, jak budowa kostno-szkieletowa, proporcje ciała, pojemność płuc, zasięg ramion i takie tam, mogą mieć charakter męski, nawet jeśli osoba została (błędnie) uznana po urodzeniu za dziewczynkę i tak wychowana. Sportowe kategorie kobiece utworzono dlatego, że kobiety miałyby nikłe szanse w rywalizacji z mężczyznami (zapewne najsprawniejsze kobiety bez trudu wygrywałyby z męskimi średniakami, nawet ze sporą grupą gości powyżej średniej, ale z najlepszymi nie miałyby szans) i to wcale nie dlatego, że jedni ludzie mają penisy, a inni pochwy, ale dlatego, że jedni ludzie są genetycznie predysponowani do posiadania innej gęstości tkanki mięśniowej i innych proporcji ciała, niż ci o innym genotypie.

Sprawę dodatkowo komplikuje to, że na poziomie genetycznym mogą występować inne układy chromosomów, niż XX/XY – spektrum płci nie jest dychotomiczne – a nawet jeśli występuje XY, to na skutek pewnych mutacji zewnętrzne męskie narządy płciowe mogą nie zostać wykształcone (stąd błędna atrybucja płci przy porodzie i wynikająca stąd genderowa identyfikacja z dziewczynką), ale ten Y i tak wpływa na zmiany w budowie ciała w okresie pokwitania. W interesującej nas sytuacji oznacza to, że biologiczny nie-mężczyzna niekoniecznie jest biologiczną kobietą. Gdy raz zgodziliśmy się, że nie ma dychotomii, zasada wyłączonego środka nie obowiązuje.

I dlatego osoby, które nie są biologicznymi kobietami, nie powinny w wyczynowym sporcie rywalizować w kategoriach kobiecych (trzeba tu przyznać, że stosowane w sporcie metody sprawdzania, kto jest biologiczną kobietą, nie są doskonałe i budzą wiele kontrowersji – patrz Wikipedia). Zaburzenia w rozwoju płciowym w niczym nie umniejszają człowieczeństwa tych osób, więc we wszelkich kategoriach społecznych zależnych od kultury, z całą pewnością powinniśmy traktować ludzi zgodnie z płcią, którą oni sami sobie przypisują – tego wymaga szacunek dla tych osób i zwykła przyzwoitość. Ale w wyczynowym sporcie nie, bo tu nie chodzi o kulturę, ale o biologię.

Czy jest to krzywdzące dla osób, które, całkowicie bez własnej winy, mają męskie ciała (i powtórzę po raz kolejny, nie chodzi mi o penisa!), choć zostały wychowane jak dziewczynki i czują się kobietami? Z pewnością tak. Ale równie krzywdzące dla uprawiających sport kobiet byłoby skazywanie ich z góry na porażkę, gdyby musiały rywalizować z osobami, które swą męską budowę ciała zawdzięczają genetyce. Proszę pomyśleć o zawodniczkach, które zajęły czwarte i dalsze miejsca w biegu na 800 metrów na olimpiadzie w Rio. Od czasów starożytnych, od Ajschylosa i Eurypidesa, wiadomo, że niekiedy coś trzeba wybrać, mimo iż każdy wybór będzie w jakimś sensie zły, gdyż pewnych racji pogodzić się nie da. Z dwóch kiepskich rozwiązań ja wybieram wykluczenie biologicznych nie-kobiet z rywalizacji w sporcie wyczynowym, gdyż potencjalnie skrzywdzonych kobiet-zawodniczek jest o wiele więcej, niż zawodników z zaburzeniami rozwoju płciowego. Jeśli ktoś wybiera inaczej, ich prawo, ale niech przynajmniej przyznają, że dokonali wyboru, nie zaś, że nie ma problemu. Udawanie, że tu nie ma żadnego problemu, dowodzi ideologicznego zaślepienia, a może nawet zakłamania.

Z udziału w igrzyskach wykluczona została amerykańska osoba pływacka, Lia Thomas. World Aquatic dożywotnio wykluczył ją z zawodów kobiecych, gdyż przeszła męskie dojrzewanie, w czym nie ma nic dziwnego: Lia Thomas urodziła się jako chłopiec, była wychowywana jako chłopiec, stała się mężczyzną, regularnie startowała w zawodach pływackich w kategoriach męskich, po czym już jako osoba dorosła postanowiła ujawnić swój żeński gender (lub też dokonać genderowej konwersji – w tym kontekście nie ma to znaczenia). Aby móc dalej startować, farmakologicznie obniżyła sobie poziom androgenów, przede wszystkim testosteronu, w wyniku czego znacznie spadły jej najlepsze osiągnięcia. I bodaj raz wystartowała w zawodach w kategorii kobiecej, wygrywając z wielką przewagą. Wtedy World Aquatic ją zdyskwalifikował stwierdzając, że to nie poziom testosteronu, ale męskie dojrzewanie płciowe decyduje. Lia Thomas odwołała się do Trybunału Arbitrażowego do spraw Sportu (CAS), ale ten oddalił jej skargę, a MKOl uszanował stanowisko federacji pływackiej.

Natomiast dwie osoby pięściarskie stojące w centrum obecnej kontrowersji zostały w 2023 wykluczone z udziału w mistrzostwach świata przez International Boxing Association (IBA), gdyż uznano je za biologicznych mężczyzn (nie jest jednak jasne, jakiego rodzaju testy przeprowadzono). MKOl, który z bardzo wielu poważnych powodów (podejrzenia korupcji, zarzuty odnośnie do bezstronności sędziowania, brak transparentności finansowej) przestał współpracować z IBA i nie uznaje jej decyzji, zakwalifikował te osoby do udziału w igrzyskach nie dlatego, że przeprowadzono jakieś inne badania (MKOl, wbrew protestom zawodniczek, zaniechał badań genetycznych), ale dlatego, że płeć żeńską miały wpisaną do paszportów, a poziom testosteronu miały w dopuszczalnych granicach. W Polsce w dyskusji publicznej kwestionuje się decyzję IBA wyłącznie dlatego, że szefostwo tej federacji jest powiązane z Putinem. To rzeczywiście nie przydaje im wiarygodności, ale też nie dowodzi, że wszystko, co oni mówią, jest nieprawdą.

Traktat dataistyczny

Nauka o danych, data science, staje się ważniejsza od tradycyjnej informatyki – tak przynajmniej niektórzy twierdzą. Na tej bazie powstał nawet nowy ruch filozoficzny, dataism, twierdzący, że najwyższą wartością jest przepływ informacji. Prorokiem tego ruchu jest izraelski historyk Yuval Noah Harari. Pisał on:

The universe consists of data flows, and the value of any phenomenon or entity is determined by its contribution to data processing.
Yuval Noah Harari, Homo Deus. Krótka historia jutra, 2016

Gdy tylko poznałem ten cytat, natychmiast skojarzył mi się z najsłynniejszym tekstem Wittgensteina:

1. Świat jest wszystkim, co jest faktem.
2. To, co jest faktem – fakt – jest istnieniem stanów rzeczy.

Ludwig Wittgenstein, Traktat logiczno-filozoficzny, 1922

Oczywiście związki (i różnice) pomiędzy Wittgensteinem a Hararim były już dyskutowane – patrz na przykład pierwszy link wyrzucany przez wyszukiwarkę – mnie jednak uderzyła dzieląca ich różnica w postrzeganiu świata. Świat Wittgensteina jest statyczny, jest zbiorem ustalonych faktów odzwierciedlających stany rzeczy. Faktów co prawda przybywa, ale gdy już raz zaistniały, to są. Możemy je oglądać, badać, zastanawiać się nad nimi, ale one same trwają, niezmienne. U Harariego jest zupełnie inaczej: nie ma niczego trwałego, są jedynie przepływy.

Wydaje mi się to bardzo głęboką zmianą w obrazie świata.

Fizyka jest Wittgensteinowska, gdyż świetnie radząc sobie z opisem stanów, ma kłopoty z opisem procesów (tam, gdzie to w ogóle robi, ucieka się do podawania ciągu stanów pośrednich, nawet jeśli są one konstruktem całkowicie abstrakcyjnym – można tak powiedzieć i o procesach kwazistatycznych w termodynamice, i o interpretacji grafów Feynmana w kwantowej teorii pola, i o całkach po trajektoriach, i o bądź czym jeszcze). Data science, niejako z definicji, opiera się na przepływach informacji, ale to samo można by powiedzieć o współczesnej biologii (przepływy informacji i energii; tu dotykamy podstaw termodynamiki, gdzie pokazuje się, że przepływ informacji może być źródłem przepływu energii), a także psychologii.

Ha, wychodzi na to, że fizyka jest przestarzała! Ale ja i tak cenię Wittgensteina, a Harariego nie bardzo, choć obserwacja, iż świat opiera się na przepływach informacji, jest odkrywcza, nawet jeśli jest tylko uogólnieniem tego, co już wiemy z termodynamiki.

By Title etc. uncopyrightable; layout by Harcourt Brace. - Wittgenstein, Tractatus Logico-Philosophicus, New York: Harcourt, Brace, 1922. (via Google books), Public Domain, https://commons.wikimedia.org/w/index.php?curid=11830531

A ty, Zosiu…

Moja mama, Mama Zosia, była redaktorem w Wydawnictwie Literackim. Brała dużo dodatkowej pracy do domu i siedziała nad nią do późna, choć jej się strasznie nie chciało. Zaganiała samą siebie do pracy frazą A ty, Zosiu, do książeczki!, co było cytatem z wiersza Marii Konopnickiej:

Zosia i jej mopsy

Nie wiem z jakiego przypadku
Wzięła Zosia mopsy w spadku.

Odtąd niema nic dla Zosi,
Tylko mopsy. To je nosi,
To je goni, to zabawia,
To je na dwóch łapkach stawia,
To przystroi oba pieski
W fontaź suty i niebieski.
To im niesie przysmak świeży,
A książeczka — w kącie leży.

Mama prosi, mama łaje…
Zosia nic… Jak tylko wstaje,
Zaraz w domu pełno pisku:
Mops umaczał nos w półmisku,
Mops Julkowi porwał grzankę,
Mops stłukł nową filiżankę,
Mops na łóżko skoczył taty,
Mops zjadł szynkę do herbaty.

Aż też mama rzekła: — basta!
I wysłała mopsy z miasta
W dużym koszu pełnym sieczki…
— A ty, Zosiu, do książeczki!

Moja mama jeszcze zanim ja się urodziłem. Potem to dopiero było!

Gościówa

Podobno sporo osób ma jakąś drobnostkę, która ich w sposób niezrozumiały, ponad wszelką miarę irytuje. Dla mnie czymś takim jest słowo gościni. Boże, jak ja nie znoszę tego słowa!

Nie mam nic przeciwko feminatywom, prezydentkom, naukowczyniom, chirurżkom czy kierowczyniom. Mnie jedynie drażni to konkretne słowo, gościni.

Ze smutkiem przyznaję, że to słowo uznawane jest za poprawne i że występuje w Słowniku Warszawskim – ale chyba tylko tam. W dodatku jako druga forma żeńska rzeczownika gość; pierwszą formą jest gościa, która nie budzi we mnie żadnego sprzeciwu, ba, wydaje mi się ładna. W języku rosyjskim mamy słowo гостья, określające gościa-kobietę. Być może komuś wydało się, że tworząc ten pokraczny neologizm, gościni, uniknie rusycyzmu, jakim rzekomo byłaby gościa, podczas gdy gościa istniała w polszczyźnie od dawna, nie była naleciałością z czasów zaborów.

W języku polskim istnieją liczne rzeczowniki rodzaju żeńskiego z końcówkami -ini, -yni. Mistrzyni, zdobywczyni, zwyciężczyni, łowczyni, naukowczyni, morderczyni, kniahini, bogini. Czemu więc nie gościni? Bo rzeczowniki rodzaju męskiego, od których utworzono powyższe formy żeńskie, mają inne formy, tymczasem wyraz gość ma budowę taką, jak znane rzeczowniki rodzaju żeńskiego: kość, złość, miłość i wiele podobnych. Siłowe, bezmyślne utworzenie formy żeńskiej od rzeczownika, który sam z siebie brzmi jakby był rodzaju żeńskiego, budzi mój sprzeciw.

Rzeczownik gość oznacza też faceta, bliżej nieokreślonego mężczyznę. Gdy byłem chłopcem, w okolicach mojego podwórka funkcjonował żeński odpowiednik gościa w tym znaczeniu: gościówa.

To słowo wydaje mi się tysiąc razy zgrabniejsze od katastrofalnej gościni.

O czym to jest?

Wielka woda, reż. Jan Holoubek i Bartłomiej Ignaciuk, Netflix, 2022.

Wszyscy chwalą ten serial, bo i jest za co. Pod wszystkimi względami technicznymi – zdjęcia, efekty specjalne, montaż, dźwięk – ze względu na reżyserię, a przede wszystkim ze względu na aktorstwo, to jest pozycja zdecydowanie wyróżniająca się na tle innych polskich produkcji. Tym bardziej, że akcja dotyczy wielkiej powodzi z 1997, wydarzenia o kapitalnym znaczeniu dla Polski późnych lat ’90, którego skutki w jakimś sensie odczuwamy do dziś: gdyby nie tamta powódź, być może inaczej myślelibyśmy o regulacji rzek, a gdyby ówczesnemu premierowi Cimoszewiczowi na zawsze nie zapamiętano słów, że trzeba się było ubezpieczyć, wynik wyborów prezydenckich 2005 mógł był być inny. Komentatorzy zgodnie rozpływają się w zachwytach, skądinąd dosyć sztampowych. Myślę, że nie wszyscy komentujący serial obejrzeli.

A ja mam z „Wielką wodą” problem. O czym ona właściwie jest?

Rzecz zaczyna się standardowo, jak sto współczesnych amerykańskich filmów katastroficznych. Oto grozi wielka katastrofa naturalna, władze lekceważą zagrożenie, utytułowani naukowcy nie ogarniają, jedyną nadzieją ludzkości jest zbuntowana naukowczyni, outsiderka. Nie dziwi nas, gdy wkrótce okazuje się, że bohaterka ma przy okazji jakąś prywatną sprawę do załatwienia, bo we wszystkich amerykańskich filmach tak jest: trzeba uratować planetę, związek, dziecko i ukochanego pieska.

W tym punkcie zaczyna się opowieść o Polsce sprzed wstąpienia do Unii, a nawet do NATO. Mapy są nieaktualne, podział kompetencji niejasny, łączność nie działa, nikt nie wie, gdzie jest wojewoda, zastępujący go wicewojewoda próbuje jakoś wszystkim sterować, ale nikt go nie słucha. Wojsko zdobywa worki na piasek tylko dlatego, że szwagier jednego podpułkownika ma hurtownię, w której takich worków się używa. Zbliżają się wybory, więc lokalni politycy dbają czy dobrze wypadną w mediach, nieważne, że podejmowane przez nich działania będą nieskuteczne lub wręcz szkodliwe. Wszyscy przedstawiciele władz są cyniczni i aroganccy. Dowódca policji z rozczuleniem wspomina, jak w stanie wojennym opracowywał nowe metody rozpraszania tłumu, po czym nie radzi sobie z tłumem A.D. 1997, bo to już, panie, są wolni ludzie, nie zastraszeni mieszkańcy PRLu.

Komentatorzy piszą, że w serialu mamy bohatera zbiorowego, mieszkańców Wrocławia jednoczących się w obliczu klęski żywiołowej. Bohater zbiorowy, owszem, jest, ale nie są to mieszkańcy Wrocławia, ale podwrocławskiej wsi, którzy bronią swojej miejscowości przed wysadzeniem wałów, co być może mogłoby uratować miasto. Mieszkańcy Wrocławia są zatomizowani, coś tam niby robią, jakieś worki z piaskiem układają, ale są tylko statystami, żadnego zjednoczenia, poczucia odpowiedzialności za wspólnotę nie widać. Jakoś tak w połowie serial przestaje być serialem o powodzi, stając się historią o problemach i przemianach głównych bohaterów, zwłaszcza bohaterki, jedynie ilustrowaną scenami z powodzi, w tym scenami, które musiały być oparte o wydarzenia rzeczywiste; żaden scenarzysta by tego nie wymyślił. Bohaterka jednak nie ratuje świata, Wrocław zostaje zalany. Pojawia się kilka niedokończonych wątków pobocznych i postaci, które nie wiedzieć skąd i nie wiedzieć po co się przyplątały. A w ostatnim odcinku następuje taka kumulacja zdarzeń wprost cudownych i nieoczekiwanych zbiegów okoliczności, a wszystkie mają charakter umoralniający, że jest to więcej, niż niewiarygodne. Zupełnie nie wiem dlaczego reżyserzy postanowili odtworzyć scenę z Titanica na zalanych ulicach Wrocławia: Jaśmina, jak Rose, gwizdkiem przyzywa łódź ratunkową, w serialowej wersji NATOwską, obsługiwaną przez francuskich żołnierzy: ha, tylko NATO może nas uratować. Wyjaśnia się przynajmniej, dlaczego ważne było, iż dziewczyna widoczna na zdjęciu zdobyła gwizdek, to jest jedna z tych nieoczekiwanych koincydencji. Gdy żywioł ustępuje, zbuntowana naukowczyni doznaje wewnętrznej przemiany i znoszoną kurtkę military surplus zamienia na pastelowy żakiecik. Słowem, dramat.

Jednak jeszcze raz podkreślam, że pod wszelkimi względami technicznymi serial jest zrobiony bardzo porządnie. No i przyjemnie się go ogląda, bo właściwie wszyscy aktorzy grają lepiej, niż dobrze, a rola Anny Dymnej jest wręcz wybitna. Gdyby nie ten nieszczęsny ostatni odcinek, mógłbym Wielką wodę z czystym sumieniem zarekomendować.

1 sierpnia

Pan Zbyszek i jego zdegenerowani sługusi złożyli rewizję nadzwyczajną, aby Bąkiewicz i jego zgraja mogli traktować rocznicę wybuchu Powstania Warszawskiego jako „imprezę cykliczną”. Na szczęście nieskutecznie.

Robert Bąkiewicz i kolesie sądzą, że gdyby wszyscy Polacy odkryli swoją aryjską tożsamość, jak oni, to nie byłoby żadnego powstania, tylko wspólna krucjata przeciwko żydowsko-bolszewickiej Rosji. Tylko ta ciota Beck wszystko popsuł. Bąkiewicz pewnie marzy, żeby zdobyć maszynę czasu, bo wtedy mógłby być jak Léon Degrelle, a przynajmniej jak Wacław Krzeptowski.

Robertowi Bąkiewiczowi, panu Zbyszkowi, sługusom i kolesiom dedykuję wiersz znaleziony w internetach. Nie znam autora.

44 to nie 88

Gdyby tym chłopcom głowy przyrosły
Gdyby dziewczętom znów serca zabiły
To by te dzieci w ryj wam strzeliły
I brzuchy z jelit wypatroszyły
Gdyby te dzieci w Wasz tłum się wmieszały
Listopadowy rytm marszu wyczuły
To sidolówki by wam włożyły
W dupy, głęboko i tam wysadziły
Gdyby tym dzieciom ktoś szepnął po latach
Że ich postaci będą na łapach,
Gaciach, butelkach, prezerwatywach
Z grobów by wstały, by się wyrzygać

Gray Man

Gray Man, reżyseria Joe & Anthony Russo, Netflix 2022

Próbowałem, naprawdę próbowałem obejrzeć ten film. Ryan Gosling i Ana de Armas to fajni aktorzy, tworzyli świetną parę w Blade Runner 2049, lecz oglądanie ich w tym niewydarzonym obrazie było torturą. Film, który mógłby być pastiszem filmów o Jasonie Bourne’em, został, niestety, nakręcony na serio. Czytam, że w zamierzeniu miałby to być pierwszy film z całego cyklu, franczyzy, jak to się nie wiedzieć czemu teraz mówi. Boże, uchowaj!

Z całego serca odradzam.

Klekot naczyń w pękaniu

Inne, tłukąc o ziemię wielkie gliniane naczynia,
Czego klekot w pękaniu jeszcze smętności przyczynia

Wtem! Gruchnęła wieść, że Andrzej I., handlarz bronią i respiratorami, nieoczekiwanie zmarł w Albanii. Jego ciało znaleziono ponoć 20 czerwca, ale prokuratura, ścigająca wszak Andrzeja I. listem gończym, a także opinia publiczna, dowiedziały się o tym dopiero dziś. Dowodem śmierci Andrzeja I. jest wystawiony w Albanii akt zgonu.

Przypomniała mi się taka historia sprzed nieco ponad trzech lat: Właściciel największej wówczas w Kanadzie giełdy wymiany kryptowalut, QuadrigaCX, nieoczekiwanie zmarł w Indiach, gdzie pojechał sponsorować budowę sierocińca, bo to filantrop był. O śmierci biznesmena świadczył akt zgonu wystawiony przez jakiś prowincjonalny szpital w Indiach. Jak zeznała towarzysząca mu w podróży żona, zgodnie z wolą zmarłego, jego ciało zostało skremowane.

Smutna historia. Dodatkowego smutku przydaje jej wszakże fakt, że zmarły jako jedyny znał hasła do zaszyfrowanego laptopa służącego jako zimny portfel (cold wallet) do przechowywania zgromadzonych kryptowalut. Wraz ze śmiercią właściciela i CEO Kwadrygi przepadło jakieś 190 mln dolarów w kryptowalutach po ówczesnym kursie.

No i teraz, co się stało?

1. Inwestorzy ponieśli straty na skutek nieszczęśliwego zdarzenia losowego.
2. Facio zmienił tożsamość i uciekł ze 190 mln dolarów, minus pewne koszta transakcyjne.
3. Facio zmienił tożsamość i uciekł, ale nigdy nie było żadnych 190 mln w krypto, bo to była piramida finansowa, Ponzi scheme, jak fundusz Bernarda Madoffa czy u nas Amber Gold.

Jeśli zaś chodzi o handlarza bronią i respiratorami Andrzeja I., to sądzę, że pomogły mu polskie służby, będące prawdziwymi beneficjentami tej cuchnącej operacji. Albo pomogły mu odejść z tego świata, albo – raczej – pomogły mu się ukryć, dały parę groszy, żeby siedział cicho, sprokurowały akt zgonu i dogadały się z kolegami w Tiranie, że tamtejsza policja prowadzi śledztwo.

Podobno całkiem porządny albański akt zgonu można mieć już za 25 dolarów.

Co z tym Lisem?

Wracam do sprawy Tomasza Lisa. Oto bowiem doszliśmy do etapu, w którym zadawane są retoryczne pytania, czy przyzwoitemu człowiekowi wypada Lisa bronić i czy to, co spotyka Lisa po nagłośnieniu jego tyrańsko-seksistowskich zachowań, jest medialnym linczem?

A ja Lisa ani nie bronię, ani nie linczuję. Zwracam natomiast uwagę, że mamy do czynienia z dwoma faktami:

1. Z punktu widzenia redagowanego tygodnika, Tomasz Lis był znakomitym redaktorem naczelnym. Newsweek ze swoją ostro anty-PiSowską linią był pismem cenionym, często cytowanym, ważnym. Materiały anty-PiSowskie były wyraziste i mocne, ale nie sprowadzały się do topornej propagandy, a tygodnik publikował też wartościowe rzeczy na inne tematy. Można się jednak domyślać, że wpływy z reklam były mniejsze, niż właściciele na to liczyli, brakowało bowiem reklam spółek Skarbu Państwa i dowolnych innych podmiotów zależnych od państwa, czyli od PiSu.

2. Jest bardzo prawdopodobne, że Lis przez część (znaczną część? większość?) podwładnych był uważany za tyrana, który do tego zachowywał się seksistowsko i opowiadał homofobiczne kawały. Przy czym, co warto dodać, znamy relację tylko jednej strony, a właściwie jej części. Lis zaś broni się słabo, jakby półgębkiem, sugeruje, że oskarżenia pochodzą głównie od osób, które on zwolnił z pracy z przyczyn merytorycznych, ale nie wnika w szczegóły. Wolno przypuszczać, że stawiane Tomaszowi Lisowi oskarżenia są wyolbrzymione, ale czy tylko trochę, czy bardzo-bardzo?

Nie ma między tymi punktami sprzeczności. Jak pisałem poprzednio, znanych jest mnóstwo przykładów dyrektorów, artystów, ordynatorów, profesorów, biskupów i tak dalej, będących odnoszącymi sukcesy profesjonalistami, a przy tym traktujących podwładnych tak podle, że ci drżeli ze strachu na sam ich widok. Nie wiem, czy były prowadzone na ten temat jakieś badania, ale dane anegdotyczne sugerują, że istnieje pozytywna korelacja pomiędzy, nazwijmy to, psychopatycznymi postawami szefów a sukcesem prowadzonych przez nich operacji.

Najciekawsze jest jednak, czemu Tomasz Lis stracił pracę redaktora naczelnego. Ha, tego się pewnie tak szybko nie dowiemy, obie strony bowiem – Axel Springer i Tomasz Lis – zachowują się tak, jakby się umówili, że nie będą komentować przyczyn zwolnienia. Myślę, że się umówili. Szum medialno-internetowy sugeruje, że Lisa zwolniono ze względu na jego niedopuszczalne zachowania wobec podwładnych. Axel Springer i Tomasz Lis nie potwierdzają, nie zaprzeczają, ale mnie się to wydaje niewiarygodne. Wydawca Newsweeka znał oskarżenia wobec Lisa od lat, podobno było nawet prowadzone jakieś wewnętrzne dochodzenie i właściciele Newsweeka albo uznali, że oskarżenia są niewiarygodne, albo że są nieistotne wobec sukcesu czasopisma: No dobrze, ten cały Lis to drań, ale jest bardzo skuteczny, a na szczęście nie przekroczył jakiejś czerwonej linii (nikogo nie pobił, nie domagał się seksu za awans, ten poziom patologii), więc go trzymajmy. I co, Axel Springer raptem, bez uprzedzenia, bez żadnej dyskusji, zmienił zdanie? Nie chce mi się w to wierzyć.

Igitur ex fructibus eorum cognoscetis eos, powiada Biblia (Mt 7:20), a przy okazji jest to podstawowa zasada metodologiczna fizyki. Gdyby miało się okazać, że Newsweek złagodzi swoje ataki na PiS – nie mówię, że stanie się pro-PiSowski, złagodzenie krytyki wystarczy – za to pojawią się w nim reklamy spółek Skarbu Państwa, stałoby się jasne, że to nie agresywne zachowania Tomasza Lisa, które zapewne miały miejsce, były przyczyną jego zwolnienia.