Odra

Zabili nam rzekę, pieprzone sukinsysny, zabili nam rzekę.

Po blisko trzech tygodniach od pierwszych sygnałów wciąż nie wiadomo, kto zabił Odrę. Może wielki, państwowy zakład przemysłowy, z dyrektorem, który nic nie wie o technologicznej naturze prowadzonego przedsięwzięcia, ale ma odpowiednią rekomendację partyjną, a musi minimalizować koszty. A może prywatna firma krewnego lokalnego działacza PiS, korzystająca dotąd z przychylności lokalnego urzędnika Wód Polskich i cichcem, nocami zrzucająca ścieki do Odry. A może rozszczelniło się nielegalne „składowisko” toksycznych odpadów, sprowadzanych do Polski w latach ’90 i później. A może wręcz nierozpoznane składowisko broni chemicznej z czasów WWII. A może to tylko raptowny, być może spowodowany jakimś impulsem zewnętrznym, wykwit sinic, a sinice produkują silne fitotoksyny. Policja obiecuje milion złotych nagrody za wskazanie sprawcy skażenia, tymczasem nie to jest zadaniem pierwszoplanowym!

Najważniejsze jest jak najszybsze, jak najbardziej wydajne ograniczenie skutków zatrucia, aby nie niszczyć więcej wód, zwierząt wodnych, ptaków, zwierząt lądowych domowych i dzikich, ludzi i upraw. Rząd wciąż nie informuje, co robić, nie pomaga samorządom i lokalnym społecznościom, które na własną rękę próbują ratować, co się da. Dalej – i to jest najważniejsze z punktu widzenia państwa! – trzeba wyjaśnić, dlaczego zwiodły służby państwowe, Inspektoraty Ochrony Środowiska, przedsiębiorstwo Wody Polskie i policja, nie robiąc nic w celu powstrzymania skażenia, nawet nie ustalając, jaka jest chemiczna natura skażenia, nie ostrzegając ludzi w dół rzeki, nie informując Niemców, przeciwnie, do ostatniej chwili zakłamując rzeczywistość, lekceważąc problem, a gdy już się nie dało udawać, że problemu nie ma, próbując zrzucić odpowiedzialność, przynajmniej moralną, na opozycyjne wobec PiS samorządy. Albo na Niemców, tak jakby zanieczyszczenia mogły płynąć dziesiątki kilometrów w górę rzeki (no, może w PiSowskiej geografii jest to możliwe). I co zrobić, aby taka indolencja służb, wręcz abdykacja państwa, nigdy już się nie powtórzyła.

Łatwo jest powiedzieć, że przyczyną jest obsadzenie Inspektoratów Ochrony Środowiska i państwowego przedsiębiorstwa Wody Polskie przez PiSowskich działaczy i ich niewydarzonych krewnych. Oczywiście jest prawdą, że tacy – i bodaj tylko tacy – ludzie pracują w strukturach i firmach obsadzanych z klucza partyjnego, ale problem jest głębszy. PiS odebrał samorządom kompetencje w zakresie ochrony środowiska i nadzoru nad wodami powierzchniowymi, centralizując je i podporządkowując formalnie rządowi, a faktycznie partyjnej centrali PiS.

Przywódcy PiS, mentalnie ukształtowani w czasach gomułkowskich i skostniali w tamtych formach myślenia, uważają tamten system za dobry; ich jedynym zastrzeżeniem jest, że to nie oni wtedy rządzili, nie zaś sama forma rządów. Przywracają więc tamten centralistyczny system, w którym czuli się dobrze, ze wszystkimi jego fatalnymi konsekwencjami. A w centralistycznym, autorytarnym systemie, w którym rządowa propaganda głosi, iż Polska rośnie w siłę, a ludzie żyją dostatniej, to nie informacje płyną z dołu do góry, ale polecenia z góry w dół. Informacja, że gdzieś w Oławie dzieje się coś strasznego z Odrą, mogłaby zakłócić błogie samozadowolenie władzy. Ba, opozycja mogłaby taką informację wykorzystać by pokazać, że władza PiS sobie nie radzi. Niedoczekanie!

Ustalenie sprawcy, choć z pewnością ważne, jest mniej istotne, niż zapobieganie dalszym skutkom zatrucia i wyjaśnienie przyczyn fakapu po stronie polskich służb.

Z danych, które płyną z Niemiec, wynika, że polskie służby próbowały coś zrobić: Niemcy zarejestrowali szybkie poniesienie się poziomu Odry o 30 cm. To sugeruje, że w Polsce spuszczono wodę ze zbiorników retencyjnych, aby rozcieńczyć, wypłukać truciznę. To znaczy, że po polskiej stronie, w Wodach Polskich, ktoś już coś wiedział kilka dniu temu i próbował jakoś (być może nieudolnie, ale jakoś) przeciwdziałać zagrożeniu. Ale myśmy nie usłyszeli w tej sprawie żadnego komunikatu ze strony polskiej!

Ten, kto otruł Odrę, jest przestępcą. Wyjątkowo głupim przestępcą, bo zabijając drugą co do wielkości rzekę w Polsce, szkodzi środowisku i milionom ludzi, w tym najprawdopodobniej sobie samemu i własnej rodzinie. Ale ci, którzy przez co najmniej dwa tygodnie ukrywali problem, lekceważyli go, w żywe oczy łgali, że problemu nie ma lub jest niewielki, nie próbowali nic zrobić, by mu zaradzić lub choćby zrozumieć jego chemiczną naturę, byle tylko nie przyznać się do własnej niekompetencji i własnych zaniedbań, są równie wielkimi przestępcami. A może nawet większymi.

Hej, PiS i wasi wyborcy, słyszycie? Zabiliście nam rzekę, pieprzone sukinsyny. Niech was piekło pochłonie!

Nolite timere

Rozpoczynając przemówienie w Warszawie, prezydent Joe Biden przywołał wezwanie Nie lękajcie się!, wypowiedziane przez papieża Jana Pawła II na mszy inaugurującej jego pontyfikat w październiku 1978.

Nie ma nic dziwnego w tym, że katolik Biden, występując w trudnych czasach w kraju (nominalnie) katolickim, kurtuazyjnie nawiązuje do słów papieża pochodzącego z tego kraju. Co prawda JPII nie jest już w Polsce powszechnie uważany za autorytet i źródło narodowej dumy, może za wyjątkiem kręgów mocno kościelnych, deklaratywnie prawicowych, a także dla osób starszych, choć i ci raczej traktują go jako totem niż źródło nauk moralnych. Dla młodzieży postać JPII jest niemalże obca i choć w szkole, do której uczęszczali, papież wyzierał z każdego kąta, podobno więcej o nim wiedzą z cenzopapów, niż z jakichś rzetelnych źródeł. Osoby centrowe 40+ jakoś tam JPII doceniają, choć są świadome wagi stawianych mu zarzutów w sprawie tolerowania i tuszowania kościelnych skandali obyczajowych, a dla lewicy młodej i nieco starszej nawiązanie do papieża jest wręcz kamieniem obrazy. Wszyscy się jednak zgadzają, że prezydent Biden zacytował papieża-Polaka.

Chyba nikt nie zwrócił uwagi, że JPII sam cytował Ewangelię. Nie lękajcie się to słowa, jakimi anioł zwrócił się do pasterzy przerażonych znakami, jakie miały towarzyszyć narodzinom Jezusa (Łk 2:10). Dzieją się rzeczy wielkie, zachodzą wielkie zmiany, być może nie będzie już tak, jak dawniej, ale należy pokładać ufność w Bożej opatrzności, powie człowiek wierzący. A niewierzący może zaufać światu, który nie jest aż tak zły, jak się uważa, może liczyć na pomoc przyjaciół i stronników. W przypadku narodzin Jezusa – no, wiadomo, w przypadku pontyfikatu JPII – pierwszy nie-Włoch na tronie papieskim od 455 lat, od Klemensa VII do Jana Pawła I. Dzisiaj Putin kwestionuje powojenny porządek w Europie i straszy świat nuklearną zagładą, ale nie lękajmy się: jesteśmy w silnych sojuszach militarnych (NATO) i politycznych (UE) i wspólnie skutecznie przeciwstawimy się złu.

I ja tak chciałbym odczytywać słowa prezydenta Bidena.

Prezydent Biden na Zamku Królewskim w Warszawie

Uchodźcy i co dalej?

Do Polski przybyło już ponad 600 tysięcy uchodźców z Ukrainy, uciekających przed wojną. Będzie ich więcej, na pewno ponad milion. Niektórzy piszą, że może nawet cztery miliony. Skład tych uchodźców jest nietypowy, dominują nie mężczyźni, ale kobiety z dziećmi. Część z nich pojedzie dalej, do innych krajów, ale większość zapewne zostanie w Polsce. Polacy teraz ruszyli im z pomocą, dostarczają żywność, ubrania, oferują mieszkania tymczasowe, organizują transport. Państwo i samorządy też coś robią, organizując centra pomocy humanitarnej i ośrodki recepcyjne. Ale ten zryw się skończy i powstanie pytanie: co dalej?

Jeśli Putin się opamięta lub zostanie odsunięty od władzy, lub też jeśli Ukraina wygra wojnę, jakaś część z obecnych uchodźców wróci do swojego kraju. Ale nie wszyscy, część nie będzie miała do czego wrócić. Niestety, bardziej prawdopodobne wydaje mi się, że Putin obróci co najmniej pół Ukrainy w morze ruin, osadzi jakąś swoją marionetkę, wprowadzi terror, na który odpowiedzią będzie lepiej lub gorzej zorganizowany ruch oporu, a wtedy zdecydowana większość uchodźców nie wróci do Ukrainy przez całe lata.

No i gdzie ci ludzie będą mieszkać, do jakich szkół poślą dzieci, gdzie będą pracować, z czego żyć? Jak ich obecność wpłynie na nas samych?

Szkoły dla dzieci wydają mi się absolutnym priorytetem: dzieci muszą chodzić do szkoły, mniejsze do przedszkola, i to najlepiej do zwykłej polskiej szkoły lub przedszkola. Nie do jakichś specjalnych szkół dla uchodźców, ale do zwykłych, polskich szkół, bo to ułatwi integrację nie tylko dzieci, ale i ich rodzin, nawet jeśli miałaby ona być tymczasowa, z perspektywą powrotu do Ukrainy za ileś tam lat. Bez integracji prędzej lub później zaczną się tarcia, bo zwarte grupy Ukraińców z osobnymi szkołami zaczną być traktowane jak ciało obce. Może nie wszędzie, ale gdzieniegdzie niestety tak. A tego naprawdę wolelibyśmy uniknąć.

Problemy z tym są dwa: Po pierwsze, polskie szkoły już są przepełnione i brakuje nauczycieli, gdzie więc umieścimy kilkadziesiąt, może kilkaset tysięcy dodatkowych uczniów? Trzeba też będzie zorganizować dla nich jakieś programy integracyjne, choćby po to, żeby nauczyły się podstaw polskiego, skoro mają brać udział w regularnych lekcjach. Po drugie, ludzie decydują o wyborze szkoły dla dziecka dopiero gdy wiedzą, gdzie będą mieszkać.

Część zapewne zamieszka u swoich krewnych i znajomych, którzy już wcześniej przybyli do Polski i tu pracują, ale to doprowadzi do ciasnoty i chęci poszukiwania większych lokali. Część od razu spróbuje coś wynająć. Czytam, że w Polsce dostępnych jest około 60 tysięcy mieszkań na wynajem. Nawet jeśli obniżymy standardy i założymy, że w jednym zamieszka sześć osób, oznaczać to będzie miejsce dla 360 tysięcy osób, w praktyce raczej mniej. To pokryje 1/3, 1/4, a może i mniejszy ułamek potrzeb. A co z pozostałymi? No i jeśli wszystkie dostępne mieszkania zostaną wynajęte Ukraińcom, problemy będą mieli tuziemcy także poszukujący wynajmu.

Dalej, gdzie ci ludzie będą pracować? Powtórzę, że większość dorosłych uchodźców to kobiety, a więc nie będą mogły podjąć ciężkich prac fizycznych. Nie łudźmy się, że wszystkie te kobiety podejmą „typowe” prace Ukrainek: sprzątanie i opieka nad ludźmi niedołężnymi. Część z nich tak, ale to nie jest praca dla wszystkich. z różnych względów. Część z uchodźców może mieć zresztą kwalifikacje przydatne w wielu sektorach gospodarki, ale barierą będzie znajomość języka i brak nostryfikacji dyplomów tam, gdzie formalne uprawnienia są wymagane (na przykład w zawodach medycznych).

A jeśli nie znajdą pracy, to z czego będą żyć? Jeśli znajdą marną pracę w szarej strefie, czy stać ich będzie na wynajem? A jeśli zachorują – część na pewno zachoruje, przecież Ukraińcy to zwykli ludzie, nie superbohaterowie niepodatni na choroby – za co będą się leczyć?

Ja nie znam odpowiedzi na te pytania. Ale setki tysięcy uchodźców już tu są, będzie ich więcej, i wcześniej lub później, raczej wcześniej, niż później, odpowiedź na te pytania stanie się palącą konieczności. Mamy moralny, cywilizacyjny obowiązek przyjąć uchodźców i okazać im wsparcie, ale to pociąga koszty. Napływ tak dużej liczby uchodźców wpłynie na nasz rynek mieszkaniowy, na rynek pracy i na usługi społeczne, takie jak oświata i służba zdrowia. Rząd, samorządy, think tanki już teraz powinny o tym myśleć. Nic mi jednak nie wiadomo, aby ktoś się tym zajmował. I to mnie martwi.

Jak to się skończy?

Trwa wojna w Ukrainie. Wszyscy już napisali, że Putin się przeliczył: Nie docenił siły ukraińskiej armii, determinacji, odwagi i hartu ducha Ukraińców, jedności Zachodu, siły zachodnich sankcji i zdolności Zachodu do wspierania Ukrainy informacjami wywiadowczymi i dostawami broni, natomiast przecenił zdolności i morale swojej własnej armii. Nic nie wyszło z planu: shock and awe – rozbicie ukraińskiej armii – zabicie, aresztowanie lub zmuszenie do ucieczki ukraińskich władz – osadzenie w Kijowie jakiegoś neo-Janukowycza (a może i samego Janukowycza), a wszystko w trzy dni. W rzeczywistości Putin zjednoczył naród ukraiński, zjednoczył NATO, doprowadził do radykalnej zmiany polityki Niemiec, Rosja utraciła całą soft power, jaką miała poza granicami i totalnie przegrywa w sferze symboliczno-mitotwórczej. Rosyjskim oddziałom wysłanym w bój brakuje paliwa i amunicji, morale żołnierzy jest niskie, a żywić się muszą przeterminowanymi racjami.

No i co teraz?

Putin sądzi, że nie może przegrać – i to z kim, z pogardzanymi chachłami?! – bo w jego świecie przegrana oznacza śmierć polityczną, a może i biologiczną. No, ale może jednak przegra? Jakaś szansa jest…

Technicznie rzecz biorąc, Putin wciąż jeszcze może „wygrać”. Zauważmy, że do niedzieli ostrzał ukraińskich obiektów cywilnych był raczej przypadkowy. Od poniedziałku sytuacja zmieniła się – mamy do czynienia z celowym ostrzałem, ale to, zdaje się, wciąż nie przynosi oczekiwanych przez Putina rezultatów: złamania ducha Ukraińców, sprawienia, że odwrócą się od władz i zaczną błagać Putina o pokój. Putin może nasilić ataki, nakazać systematyczne bombardowanie i ciężki ostrzał ukraińskich miast. Sprzęt ma, doświadczenie z Czeczenii i Syrii też. Co prawda zaburzy to nieco narrację o wyzwalaniu bratniego narodu, Rosjan w gruncie rzeczy, spod władzy faszystów, ale czego nie zrobi samiec alfa, by nie przegrać? Putin może więc obrócić ukraińskie miasta z ich dzielnicami mieszkaniowymi, fabrykami, szkołami i cerkwiami w perzynę – Sobór Sofijski i Ławrę Peczerską będzie sobie można pooglądać tylko na historycznych fotografiach, a tego Putinowi chyba nawet patriarcha Cyryl nie wybaczy – zabić dziesiątki tysięcy ludzi, a potem „zdobyć” tę kupę gruzów i postawić na niej Janukowycza, żeby jej pilnował, tylko co z tego? Kontrola nawet tak zdruzgotanej Ukrainy byłaby dla Putina szalenie kosztowna i ekonomicznie, i w sensie wojskowym, wizerunkowo przegrałby nawet we własnym kraju, a Rosja na długie lata stałaby się międzynarodowym pariasem. Kłopot w tym, że Putin chyba już przestał działać racjonalnie i może się tym wszystkim nie przejmuje.

Może jednak do tego nie dojdzie? Może rosyjscy generałowie, oligarchowie i urzędnicy wyższego szczebla przestraszą się czy to konsekwencji gospodarczych i politycznych dla Rosji, z jakąś perspektywą zabójczej dla tej kliki rewolty społecznej, czy raczej utraty dostępu do własnych kont, willi i jachtów na Zachodzie, tego, że ich ukochane dzieci zostaną usunięte z prestiżowych szkół i uniwersytetów a kochanki wyrzucone z luksusowych apartamentów, więc bojąc się tego wszystkiego, powstrzymają Putina? Okaże się, że Putin nagle ciężko zachorował na serce – ach, ten stres! – i musi się udać na długi odpoczynek gdzieś na Ural albo w góry Ałtaju, gdzie jest spokój i czyste powietrze, a potem wszelki ślad po nim zaginie. Ktoś inny obejmie władzę i przerwie te potworności, jakie dzieją się w Ukrainie.

Jest jeszcze jedna możliwość: Putin się wycofa, ale tak, żeby mógł udawać, że wychodzi z twarzą. Ukraina będzie musiała coś oddać, coś oprócz krwi swoich dzieci. Co?

Krym. Ukraina będzie musiała pogodzić się z utratą Krymu.

Nie jestem niemieckim admirałem i mogę to napisać nie ryzykując utraty pracy. Nie wyobrażam sobie, aby Rosja miała kiedykolwiek zrezygnować z Krymu. Krym, poza względami strategicznymi, ma dla Rosji wielkie znaczenie symboliczne. Rosja toczyła długie i ciężkie wojny aby go zdobyć i utrzymać, realizując plan zapoczątkowany jeszcze przez Piotra Wielkiego. Krym nigdy tak naprawdę nie był ukraiński. Został przyłączony do Ukraińskiej SRR decyzją administracyjną i z powodów, jak sądzę, logistyczno-administracyjnych, chociaż wybrano datę symboliczną, trzechsetną rocznicę Ugody Perejasławskiej. Krym nie ma połączenia lądowego z Rosją, więc wszelkie zaopatrzenie, łącznie z energią elektryczną i wodą (Sowieci zniszczyli system irygacyjny), musiało przychodzić z Ukrainy – łatwiej to było administracyjnie ogarnąć gdy Krym znajdował się w obrębie tej samej „republiki radzieckiej”, czyli wyższej jednostki administracyjnej w ramach ZSRR. Nikt w 1954, gdy Krym został przekazany (podporządkowany) Ukrainie, nie myślał o rozpadzie Związku Sowieckiego i powstaniu niepodległej Ukrainy.

Już od samego początku istnienia ZSRR, a zwłaszcza po wysiedleniu przez Stalina Tatarów krymskich w 1944, Rosjanie – rosyjscy osadnicy i ich potomkowie – stanowili największą grupę etniczną na Krymie. Po rozpadzie ZSRR ludność Krymu chciała się przyłączyć do Rosji, ale skończyło się na tym, że Ukraina nadała Krymowi szeroką autonomię. A w 2014 zielone ludziki Putina zajęły Krym i Rosja przyłączyła ten półwysep. Świat tego formalnie nie uznaje, ale nie wierzę, aby Rosję dało się stamtąd ruszyć inaczej, niż w wyniku kolejnej ciężkiej wojny, której wynik zresztą nie byłby pewny.

Może więc Ukraina powinna rozważyć, czy w zamian za pokój formalnie nie zrzec się Krymu, którego faktycznie nie kontroluje i raczej kontrolować nie będzie?

Ktoś może się obruszyć, że piszę o nagrodzeniu Putina Krymem za jego agresję. Choć Putin mógłby tak twierdzić, to nie jest nagroda dla Putina. To, moim zdaniem, jest cena, jaką Ukraina i tak będzie musiała zapłacić za swoje aspiracje NATOwskie (trudno sobie wyobrazić, żeby okupacja części państwa NATO nie pociągnęła za sobą dalszych konsekwencji, których obecne państwa NATO raczej sobie nie życzą), a nawet europejskie: formalnie ukraiński, czyli unijny, a faktycznie kontrolowany przez Rosję Krym mógłby stać się bramą, przez którą do Unii wlewałby się niekontrolowany strumień towarów rosyjskich, chińskich i czort wie, jakich jeszcze.

Donbas, który Putin też chciałby przyłączyć, to inna rzecz. Tutaj to Rosja powinna się wycofać. Separy niech jadą tam, gdzie rosyjski okręt.

A potem przyjdzie czas na rozliczanie winnych zbrodni wojennych.

Nie ma patriotów

Kilkakrotnie na tym blogu starałem się odróżniać funkcjonariuszy, działaczy i nominatów PiS od wyborców tej partii. Myślę, że przyszedł czas, aby zmienić zdanie, aby doprecyzować, co rozumiem przez PiS.

Otóż dla mnie PiS to członkowie partii Prawo i Sprawiedliwość, posłowie, senatorowie i radni wybrani z list tej partii – przy czym nie rozróżniam tu samej partii Prawo i Sprawiedliwość i jej „koalicjantów” (w wyborach do Sejmu lista była partyjna, nie koalicyjna) – osoby wybrane w okręgach jednomandatowych z rekomendacji tej partii, ministrowie i inni urzędnicy państwowi mianowani z rekomendacji tej partii, osoby mianowane przez tę partię na stanowiska w instytucjach państwowych, w spółkach Skarbu Państwa i samorządowych, a także publiczni i medialni eksponenci i adwokaci tej partii. Od dziś do PiS zaliczam także ideowych wyborców Prawa i Sprawiedliwości: nie wyborców zbałamuconych propagandą rządową lub kościelną, nie tych niezorientowanych, ale tych, którzy wiedząc, co Prawo i Sprawiedliwość robi, uważają to za słuszne. To dla mnie jest PiS.

Otóż w tak rozumianym PiS nie ma patriotów, choć są nacjonaliści. Nie ma też chrześcijan, choć są fundamentaliści. Jest też spora grupa cwaniaków, cyników, bezideowych karierowiczów-oportunistów oraz zwykłych złodziei i innych przestępców chcących się ukryć pod skrzydłami władzy. Jest tam też duża grupa głupców. Jest wreszcie trudna do oszacowania liczba ruskich agentów. Ludzi, z którymi chciałbym odczuwać jakąkolwiek wspólnotę na poziomie bardziej szczegółowym, niż wspólnota ogólnoludzka, nie ma tam wcale.

***

Tymczasem zaś, jeśli chodzi o sytuację na granicy, będącą nie tylko granicą Polski, ale także zewnętrzną granicą Unii Europejskiej, kanclerz Merkel i prezydent Macron rozmawiają z prezydentem Putinem i prezydentem-uzurpatorem Łukaszenką. Również prezydent Biden wypowiedział się dość stanowczo na temat sytuacji na polsko-białoruskiej granicy. Natomiast Andrzej Duda bawi się na meczu piłki nożnej. Wściekły Kaczyński oświadczył, że nie podoba mu się, iż rozmowy w sprawie sytuacji na granicy toczą się nad naszymi głowami. Wobec tego, gdy następnego dnia ministrowie obrony krajów UE spotkali się w Brukseli z Sekretarzem Generalnym NATO, aby omówić sytuację na zewnętrznej granicy Unii, polski minister tam się nie pofatygował, tylko wysłał ambasadora. Obecne władze Polski nie tylko są zupełnie bierne w kwestii poszukiwania rozwiązania kryzysu granicznego, ale obrażają się, gdy inni chcą to robić.

Nikogo nie powinno to dziwić. PiSowi nie zależy na rozwiązaniu problemu, tylko na możliwie jak najdłuższym rozgrywaniu go na potrzeby polityki wewnętrznej. Przecież napisałem, że w PiS nie ma patriotów.

Wciąż na granicy

To wojna hybrydowa. To testowanie państwa polskiego na wielu poziomach, mówi wiceminister MON Maciej Ociepa, postgowinowiec. Kto wie, wiceminister Ociepa może mieć rację. Problem w tym, że państwo polskie tego testu nie zdaje.

Na razie sytuacja jest taka: Polska zgromadziła przy granicy białoruskiej 15 tysięcy funkcjonariuszy i żołnierzy, wyposażonych między innymi w broń pancerną, postawiła zasieki, twierdzi, że nikogo nie przepuszcza, a jeśli ktoś się przedostanie i zostanie złapany, jest wywożony do nadgranicznego lasu.

A granica i tak nie jest szczelna, o czym można wnosić stąd, że około 200 nielegalnych migrantów dziennie przedostaje się z Polski do Niemiec. Ludzie raz, drugi, trzeci odpychani przez polską Straż Graniczną, próbują po raz kolejny, aż w końcu niektórym z nich się to udaje. To znak dla wszystkich pozostałych, że jednak warto próbować.

W Litwie i Łotwie od września działają NATOwskie zespoły ekspertów do spraw zwalczania zagrożeń hybrydowych. W Polsce natomiast Andrzej Duda, który, jak słyszałem, pełni jakieś funkcje publiczne, oświadczył, że nie potrzebujemy wsparcia NATO. Litwa i Łotwa poprosiły też o pomoc Frontex, unijną agendę do spraw bezpieczeństwa granic; jeśli chodzi o Polskę, to przewodniczący Rady Europejskiej wręcz prosi Polskę o przyjęcie pomocy, ale Polska ją odrzuca.

PiS nie chce obecności instytucji unijnych i NATOwskich na granicy, bo one działałyby wedle procedur i reagowały na przypadki łamania prawa międzynarodowego i praw człowieka.

W Sejmie Morawiecki obłudnie wzywa wszystkich do jedności, a zaraz potem Błaszczak i Kamiński oskarżają opozycję o sprzyjanie Łukaszence. Jeśli nie chcecie nam pomagać, to przynajmniej nie przeszkadzajcie, mówi Mario Kamiński. Cóż za bezczelność! Minister skompromitowany swoimi wcześniejszymi wyskokami, nieudolnościami, stosunkiem podległych mu służb do protestujących obywateli, ekscesami alkoholowymi, a wreszcie niedawną, wstrętną konferencją prasową, zamiast milczeć, jak by mu resztki honoru powinny nakazać, ma czelność domagać się, żeby mu nie przeszkadzać. Dokładnie tego samego domagały się władze PRLu, żeby nie przeszkadzać Milicji Obywatelskiej i SB, bo one wiedzą, co robią.

Polskie służby stosują push-backi, brutalne i nielegalne w świetle ratyfikowanych przez Polskę konwencji międzynarodowych, skazując ludzi na cierpienie, poniewierkę, niekiedy śmierć, a i tak nie są w stanie uszczelnić granicy. Ponieważ PiS wypędził znad granicy dziennikarzy, co było chyba jedynym celem wprowadzenia stanu wyjątkowego, nie sposób dowiedzieć się, co się tam naprawdę dzieje. W świat idą jedynie obrazy pochodzące z Białorusi, obciążone antypolskim nastawieniem i ukrywające przemoc, jaką wobec migrantów stosują służby białoruskie. Jedyne, co na skutek działań PiS wobec migrantów zyskujemy, to fatalna, przeraźliwie zła opinia międzynarodowa kraju rasistowskiego, niehumanitarnego, kłamliwego, łamiącego prawo międzynarodowe, niechętnego do współpracy, a przy tym nieskutecznego. Żałosny, haniebny obraz. Tak oto Polska wstaje z kolan.

Jesteśmy przygotowani na wszystkie scenariusze, dodaje zadowolony z siebie wiceminister Ociepa. Czyżby?

Rządzona przez PiS Polska okazała się nieprzygotowana do tego, co się obecnie dzieje na granicy: Narasta tam kryzys humanitarny, a granica i tak nie jest szczelna. Ale obecnie sytuacja zdaje się eskalować. W pobliżu granicy zbierają się duże, liczące być może i 2-4 tysiące (nie wiadomo ilu, bo pod nieobecność mediów nie ma tego jak zweryfikować) grupy migrantów, najprawdopodobniej spędzane tam i zastraszane przez służby białoruskie. Jeśli taka zwarta grupa postanowi sforsować granicę, to ani zasieki, ani polski kordon funkcjonariuszy nie zdołają jej powstrzymać. I co wtedy? Czy Straż Graniczna będzie strzelać?

Lub też wśród migrantów znajdzie się kilku uzbrojonych prowokatorów, którzy raptem zaczną strzelać do wszystkich: do migrantów i do polskich żołnierzy. I co wtedy, panie wiceministrze Ociepo? Czy na takie scenariusze polskie władze też są przygotowane?

PiSowskim zarządcom Polski dotąd wcale nie chodziło o rozwiązanie kryzysu na granicy, tylko o rozgrywanie go na rzecz polityki wewnętrznej. Na pokazywaniu, jakim strasznym zagrożeniom musi Polska stawiać czoła i że tylko PiS potrafi im sprostać, bo totalna opozycja chciałaby wpuścić do Polski zoofilów, gwałcicieli i muzułmańskich terrorystów. Możliwe jednak, że PiS przeholował i znalazł się w punkcie, w którym już kryzysu rozwiązać nie może, nawet gdyby chciał. To wciąż byłoby zapewne możliwe przy pomocy instytucji unijnych i NATOwskich, ale PiS przecież nie poprosi ich o pomoc. Ba, wcale nie jest pewne, czy Unia chciałaby Polsce pomóc, zważywszy na to, co Polska wyprawiała przez ostatnie lata.

I co teraz?

Migranci

Gdy patrzę na zdjęcia z Usnarza, odczuwam żal, wstyd, złość, wściekłość. Ale to, co się tam dzieje, to tylko bardzo drobny element znacznie większej i złożonej sytuacji. Z polskiej perspektywy trzeba na nią spojrzeć co najmniej z trzech stron:

1. Nieszczęsnych ludzi, którzy obecnie koczują na granicy, trzeba natychmiast przewieźć do jakiegoś polskiego ośrodka, ogrzać, nakarmić, wyleczyć, zadbać o nich, o kota też, i przyjąć od nich wnioski azylowe. W czasie rozpatrywania wniosków należy ich nadal trzymać w jakimś ośrodku, ale traktując po ludzku. Dalsze dręczenie tych ludzi przez zmuszanie ich do trwania w tym obozowisku jest moralnie nieakceptowalne. A gdy już się te wnioski rozpatrzy, ci, którym zostanie przyznany azyl, zostaną lub przeniosą się dalej na Zachód, resztę trzeba będzie odesłać. Będą z tym niezłe korowody, ale i tak bledną przy skandalu, jakim jest trzymanie ludzi w upodleniu, na jakiejś kępie błota.

Podobnie, ze względów moralnych, należy postawić przed sądem i, mam nadzieję, skazać dowódców i ich politycznych mocodawców, którzy wysłali żołnierzy (?) do maltretowania tych ludzi, do łamania prawa polskiego i międzynarodowego. Dodatkowo dowódców i ich zwierzchników należy ukarać za posługiwanie się żołnierzami (?) w mundurach bez dystynkcji i oznaczeń, poruszających się pojazdami bez numerów rejestracyjnych. Toż to nie są żołnierze, tylko jakieś zielone ludziki, jak u Putina! Zastanawiam się, czy ktoś tam u Błaszczaka świadomie postanowił naśladować Putina, czy to jest tylko podobny typ myślenia?

Tymczasem historię ludzi z Usnarza, gdy już znajdą się otoczeni jaką-taką opieką w polskim ośrodku, ale z nikłymi perspektywami przedostania się do bogatszych krajów Europy, należy rozpowszechniać na Bliskim i Środkowym Wschodzie za pomocą naszych kanałów dyplomatycznych. A, prawda, Polska dzięki dobrej zmianie, nie ma kanałów dyplomatycznych. Zapomniałem 😦

2. Trzeba wszakże pamiętać, że problem Usnarza stworzył Łukaszenka. Wściekły za nałożenie sankcji na Białoruś, robi na swoją miarę to, co swego czasu robił Erdoğan: szantażuje Europę, sprowadzając uchodźców. Białoruski dyktator zapewne liczy na to, że Unia się ugnie i cofnie sankcje, w zamian za co Łukaszenka przestanie organizować kosztowne „wycieczki na Białoruś” dla mieszkańców Bagdadu. Nie można mu ustąpić. Tych nieszczęśników, którzy obecnie koczują na granicy, należy wpuścić ze względów humanitarnych, ale na przyszłość granicę polsko-białoruską, będącą fragmentem zewnętrznej granicy Unii, należy uszczelnić. Zasieki z drutu kolczastego, jakkolwiek źle się one kojarzą, mogą się okazać niezbędne. I to porządne zasieki, nie ten szajs postawiony przez PiSowskie zielone ludziki przy pomocy kija od miotły, który rozpadł się następnego dnia. Trzeba będzie zadbać o przejścia dla zwierząt i takie tam, ale unijna zasada jest jasna: zewnętrzne granice UE mają być szczelne.

I trzeba też jasno powiedzieć, że mimo wszystkich zasieków, wart, kamer monitoringu, granica polsko-białoruska nie będzie całkowicie szczelna. Skoro, jak informują białoruscy dziennikarze, Białorusini mogą robić „śluzę” – na polecenie wyższego oficera białoruski patrol graniczny na chwilę opuszcza posterunek, a wtedy migranci przekraczają granicę – prędzej czy później jakiś Aleś ze strony białoruskiej dogada się z jakimś Olkiem ze strony polskiej i powstanie śluza symetryczna. Grupki migrantów będą mogły przekraczać granicę. Nie będą to wielkie tłumy, ale też pełnej izolacji nie będzie. Jedyna nadzieja, że Łukaszenka, przekonawszy się, że Unia nie ma zamiaru mu ustąpić, znudzi się i przestanie organizować lotnicze transporty na Białoruś. Ale to trochę potrwa.

Nawiasem mówiąc, dziś pojawili się polscy aktywiści, niszczący zasieki Błaszczaka. Myślę, że rozumiem szlachetne intencje tych osób, ale to zachowanie jest zwyczajnie głupie. Unia Europejska wymaga ochrony swoich granic zewnętrznych przed niekontrolowanym przepływem migrantów, zupełnie podobnie jak wymaga przestrzegania praworządności, zachowania standardów sanitarnych przy produkcji żywności i stosowania się do unijnych zaleceń w całym mnóstwie obszarów gospodarki. Prawda bowiem jest taka: my, Europejczycy, bardzo współczujemy ludziom tonącym w morzu czy gnijącym w błocie podczas próby nielegalnego dostania się do Unii Europejskiej, i tym, których widzimy, chcemy pomóc, ale niekontrolowanego napływu migrantów sobie po prostu nie życzymy.

3. Co prowadzi mnie do obserwacji, że to, co dziś się dzieje na granicy polsko-białoruskiej, może być nikłym przedsmakiem tego, co nas być może czeka w przyszłości. Sytuacja na Bliskim Wschodzie już jest tragiczna, a przecież może się jeszcze pogorszyć czy to z powodów politycznych, czy z uwagi na zmiany klimatyczne. Afryka cieszy się największym przyrostem naturalnym ze wszystkich kontynentów, ale sytuacja wojskowo-polityczna, ekonomiczna i klimatyczna krajów afrykańskich, zwłaszcza w Afryce Subsaharyjskiej, mówiąc eufemistycznie, nie ułatwia życia młodym pokoleniom, liczonym w miliony. Dziesiątki, setki milionów. Nie ma dla nich pracy, ziemi, perspektyw, nawet z żywnością i wodą też bywa kiepsko. Z punktu widzenia Afrykańczyka, Jemeńczyka czy Afgańczyka dowolny kraj europejski jawi się jako kraina spokoju i obfitości. Mamy sytuację silnej nierównowagi. W jednych częściach świata ludziom żyje się bardzo źle, a w innych całkiem dobrze. Na na razie to jakoś trwa, ale niech warunki tam się jeszcze pogorszą, a stamtąd tutaj ruszy wędrówka ludów tak wielka, jakiej świat jeszcze nie widział. Pewnie, nie wszyscy dojdą, bo im zabraknie sił, zasobów i determinacji, ale nie można wykluczyć, że pewnego dnia u granic Europy – na granicy polsko-białoruskiej też – stanie kilka milionów migrantów. Nie potencjalnych migrantów, żyjących w kiepskich warunkach w obozach dla uchodźców i snujących nieokreślone plany migracji do Europy, ale migrantów aktywnych, żądających od Europy, by wpuściła ich natychmiast.

I co my, Europejczycy, z tym zrobimy?

Nie mam pojęcia co mielibyśmy zrobić. Ale co tam ja! Nikt z europejskich przywódców nie ma.

Żołnierze (?), przy pomocy miotły, stawiają płot Błaszczaka

Wirtschaft

W połowie maja oddano do użytku nowy blok w Elektrowni Turów. Działał tylko miesiąc, w trybie awaryjnym, z wyłączoną automatyką. Jak twierdzi Gazeta Wyborcza, nowy blok nie działa, gdyż nie jest dostosowany do jakości węgla z kopalni Turów. Innymi słowy, nowy blok został źle zaprojektowany.

Budowę nowego bloku energetycznego w Turowie planowano bodaj od 2014. Budowę rozpoczęto w 2016, ale we wrześniu tego roku w kopani doszło do poważnego osunięcia ziemi, na skutek czego jakość węgla znacznie się pogorszyła. Nie wiem, dlaczego, ale to PGE zatrudnia inżynierów górników i inżynierów energetyków, o stadach menedżerów nie wspominając, żeby wiedzieli. Ówczesny poseł PO, Andrzej Czerwiński, złożył nawet interpelację, w której pytał, czy osuwisko nie zagraża planom budowy nowego bloku energetycznego, ale otrzymał odpowiedź, że pod tym względem wszystko jest w porządku. Z doniesień Wyborczej wynika jednak, że nie. Jakość węgla spadła. Kontynuowanie budowy według projektu opartego na starych parametrach węgla oznaczało czystą stratę.

Jeśli wierzyć Wyborczej, sytuacja ma się, jak następuje: Obecny rząd powiada, że walczy o suwerenność energetyczną Polski, o miejsca pracy dla polskich górników, o dumę i godność Narodu, bo nie będzie TSUE pluł nam w twarz, Pepiki ze swoimi szkodami środowiskowymi niech się schowają, a w ogóle oni to robią z zazdrości. Rząd więc przedłużył kopalni koncesję, podobno łamiąc przy tym przepisy unijne, a państwowa PGE zbudowała wielki blok energetyczny za 4.5 mld. Po czym w 2021 okazało się, że nowy blok nie działa i być może działać nie będzie, bo jakość węgla jest nie ta, co trzeba. Aha, ponieważ jednak ten złej jakości węgiel tam sypano, gwarancję diabli wzięli. Brawo, oni.

Był czas na wstrzymanie budowy i przeprojektowanie, to by na pewno dużo kosztowało i opóźniło budowę, jednak straty byłyby mniejsze, niż wynikające z wybudowania strukturalnie wadliwego bloku. Ale nie, my się do błędu nie przyznamy, cele kwartalne budowy zrealizujemy, premie zainkasujemy, a potem jakoś to będzie. 

W zestawieniu z tromtadracją i suwerennościowym zadęciem rządu jest to wszystko tak żałosne, że aż śmieszne, choć jest to śmiech przez łzy.

Tymczasem PGE wyjaśnia, że

postój bloku nr 7 został zaplanowany i uzgodniony z wykonawcą przed przejęciem bloku do eksploatacji przez Elektrownie Turów

jednakże

podczas przeglądu wykonawca poinformował Elektrownię Turów o konieczności zwiększenia zakresu prac w obszarze elektrofiltra oraz młynów węglowych,

a są to te elementy, które rzekomo nie działają z uwagi na gorszą jakość węgla.

Coś więc jest nie w porządku z tymi urządzeniami. Pytanie, jak bardzo. Czy nie będą działać, jak twierdzi Wyborcza, czy też tylko wymagają przeglądu, kalibracji, jakichś poprawek – choć w większym zakresie, niż się spodziewano – jak chce PGE.

Mam nadzieję, że to PGE ma rację i nowy blok po powtórnym uruchomieniu będzie pracował osiągając parametry co najmniej zbliżone do zakładanych w projekcie. Jeśli PGE ma rację, chętnie publicznie wyrażę z tego powodu radość. Bo jeśli nie, to będziemy mieli 4,5 mld utopione w błocie i wstyd na pół Europy. Choć wstyd powinien spaść wyłącznie na PiSowskich ministrów i ich nominatów w PGE, w rzeczywistości spadnie na całą Polskę.

Pluskwy

Po Narodowej Primaaprilisowej Wpadce ze Szczepieniami dla każdego powinno być już jasne, że ten rząd do niczego się nie nadaje, nic nie potrafi.

Rozwalili, co się dało: Edukację, prawo, armię, solidarność społeczną, przyspieszyli erozję systemu ochrony zdrowia. Niszczą kulturę. Mamy niestabilne, za to najwyższe w Europie ceny energii, wielki import węgla z Rosji i gwarancje zatrudnienia dla górników pracujących w strukturalnie deficytowych kopalniach. System energetyczny nam się za chwilę rozleci. Środkowa Polska wysycha i stepowieje. Lasy i reszta środowiska są dewastowane. Nawet stadniny koni i popularne stacje radiowe zniszczyli. Dla równowagi, nic dobrego dla Polski nie zrobili. Nic, literalnie nic.

Nie przygotowali kraju na epidemię. Wiedzieli, że druga i trzecia fala nadejdą, a nie zrobili dosłownie nic! Nie przygotowali procedur, zapasów, organizacji pracy i planów ewentualnościowych. Nie przemyśleli zasad wprowadzania kolejnych stopni lockdownu. Nie przygotowali nawet szkół. Pieniądze z kolejnych tarcz antykryzysowych nie trafiały do tych, co trzeba, tylko albo do wielkich firm państwowych (LOT – 3 mld), albo do krewnych i znajomych królika, albo tu i ówdzie, zupełnie przypadkowo. Pieniądze z Funduszu Inwestycji Lokalnych, w zamyśle antykryzysowego, trafiają prawie wyłącznie do samorządów PiSowskich. Samorządy nie-PiSowskie dostają mało, duże miasta – zupełnie nic. Ale za to ile samozadowolenia rządzący okazywali, jak bardzo się sami sobą chwalili, tego na wołowej skórze nie spiszesz!

Nieregularne i opóźnione dostawy szczepionek to rzeczywiście nie jest wina rządu, ale katastrofa, właściwie kompletne załamanie systemu rejestracji i wynikający stąd chaos, obciążają tylko i wyłącznie rząd PiS.

Po co nam taka władza? Po co nam taki rząd?!

PiS potrafi tylko trzy rzeczy:

1. Jeśli coś jako-tako działa, zniszczyć to, a przynajmniej popsuć.

2. Forsować, choć właściwie też głównie straszyć forsowaniem swoich obłąkanych, antyobywatelskich pomysłów ideologicznych.

3. A przede wszystkim doić ten kraj, jak nikt nigdy dotąd. Wójt Obajtek nie jest błędem systemu. Wójt Obajtek jest jego kwintesencją. Ale oprócz oligarchy in spe Obajtka mamy jeszcze tysiące pomniejszych figur na stanowiskach od ministerstw i NBP, poprzez spółki Skarbu Państwa, aż do samorządów i szeregowych stanowisk w państwowych instytucjach w gminach i powiatach – postaci zatrudnianych nie ze względu na swoje kwalifikacje, ale wyłącznie ze względu na to, że są członkami rodzin, konkubinami, kuzynami lub znajomymi kogoś z PiS. Merytoryczne kompetencje są wręcz przeciwwskazaniem do pełnienia różnych funkcji, zwłaszcza jeśli jest jeszcze jakiś PiSowiec, który potrzebuje trochę zarobić, więc trzeba go gdzieś zatrudnić. Do tego te wszystkie nowotworzone Agencje do Spraw, spółki celowe, fundacje i inne pseudo-firmy finansowane z pieniędzy publicznych, a powoływane tylko po to, żeby było gdzie zatrudniać partyjnych działaczy i ich niezbyt udanych krewnych. Te wszystkie „granty” przyznawane firmom pana Rydzyka, pana Szumowskiego, wójta Obajtka i tylu innym. Kradną nawet na dostawach sprzętu do przeciwdziałania epidemii i na budowie szpitali tymczasowych. A wszystko to w oparach kłamstwa i hipokryzji, w pełnej pogardzie dla ludzi i naszego biednego kraju.

Obsiedli Polskę i wysysają z niej krew.

Arytmetyka narodowa

Pod rządami PiS wszystko w Polsce – przynajmniej wszystko to, co władza poczytuje sobie za powód do dumy – jest narodowe. Aż mi znajoma pisze, że dostała alergii na przymiotnik „narodowy”. No to będzie musiała cierpieć jeszcze bardziej, gdyż rząd, ustami Mateusza Morawieckiego, ogłosił Narodowy Program Szczepień na COVID-19.

Na chwilę obecną mamy już zarezerwowanych i zakupionych ponad 60 000 000 dawek szczepionek od sześciu wiodących światowych producentów! Jesteśmy zabezpieczeni

ogłosił tryumfalnie Morawiecki.

A na konferencji prasowej szef KPRM, minister Michał Dworczyk, oraz minister zdrowia, Adam Niedzielski, chwalą się, że

tygodniowo możemy szczepić 180 tys. osób.

No to policzmy: 180 tysięcy razy 52 tygodnie = 9 milionów 360 tysięcy wkłuć w ciągu roku, a ponieważ skuteczne zaszczepienie wymaga podania dwóch dawek, oznacza to ok. 4 miliony 700 tysięcy zaszczepionych osób. I to przy założeniu, że nie będzie jakichś poważniejszych problemów logistycznych (na przykład, czy nie zabraknie suchego lodu, potrzebnego do przechowywania szczepionek – poważnie pytam).

To co się stanie z pozostałymi ponad 50 milionami dawek szczepionek? Przeterminują się?

Albo inaczej: Gdyby w ciągu roku chcieć zużyć 60 milionów dawek, co wystarczyłoby do zaszczepienia 30 milionów osób, zgodnie z założeniami Narodowego Programu Szczepień, dziennie trzeba by szczepić ponad 160 tysięcy osób. Dziennie. Codziennie, także w niedziele i święta. Przecież to jest zupełnie niewyobrażalne.

Czy oni umieją w arytmetykę? Sądzę, że nie tyle nie umieją, ile zupełnie się nią nie przejmują: ważne, żeby po raz kolejny ogłosić sukces i zamydlić ludziom oczy. Ileż to już razy Morawiecki ogłaszał kolejne sukcesy w walce z epidemią, o innych sukcesach – takich jak polskie promy morskie, milion elektrycznych samochodów, pół miliarda posadzonych drzew, sto tysięcy mieszkań rocznie w ramach rządowego programu – nie wspominając?

A może po prostu PiS ma jakąś swoją własną arytmetykę? Narodową.