Donald Trump, który – jeśli nie powstrzyma go amerykański Sąd Najwyższy, na co się zresztą nie zanosi – prawie na pewno wróci na urząd prezydenta Stanów Zjednoczonych, nigdy nie był entuzjastą NATO. W czasie swojej poprzedniej kadencji kwestionował dalszy sens istnienia Sojuszu, ostatnio zaś na wiecu wyborczym powiedział:
Jeden z prezydentów dużego kraju zapytał mnie: „no cóż, proszę pana, jeśli nie zapłacimy i zostaniemy zaatakowani przez Rosję, czy będzie pan nas chronił?” Odpowiedziałem: „Nie, nie będę was chronił. Właściwie zachęcałbym ich [Rosję], żeby zrobili z wami, co chcą. Musisz zapłacić.”
Chodzi o to, że kraje NATO zobowiązały się rocznie przeznaczać co najmniej 2% swojego PKB na obronność, ale większość tego nie robi. W szczególności nie robią tego bogate kraje Europy Zachodniej. Zapewne po upadku ZSRR przestały odczuwać bezpośrednie zagrożenie militarne i konsumują dywidendę pokojową, co jest jakoś tam zrozumiałe, ale równie zrozumiała jest irytacja Stanów Zjednoczonych na to, że te kraje, czując się bezpieczne pod amerykańskim parasolem, zbyt mało dokładają do wspólnego bezpieczeństwa.
Jednak takie relatywizowanie amerykańskiej pomocy obronnej jest bardzo niebezpieczne. Gdy Biden, jak jego poprzednicy, nieważne, czy zirytowany postawą Europejczyków, czy nie, twardo zapowiada, że Stany będą bronić każdego centymetra kwadratowego (every inch) NATOwskiego terytorium, sytuacja dla potencjalnych agresorów – a właściwie dla jedynego potencjalnego agresora – jest jasna: jeśli kogoś zaatakują, będą musieli się zmierzyć z całą NATOwską potęgą. Ale jeśli odpowiedź USA staje się warunkowa, uzależniona od jakichś innych czynników, agresor może wpaść na pomysł, żeby tę odpowiedź przetestować: na przykład, wjechać czołgami kilka kilometrów w głąb terytorium NATO i coś tam ostrzelać – ot, taki niewielki incydent, na który ewentualna odpowiedź też byłaby niewielka i rzecz dałoby się zażegnać na drodze dyplomatycznej. Lecz gdyby USA nie zareagowały militarnie, to kto wie, co by się dalej stało.
Relatywizowanie amerykańskiego wsparcia wojskowego mogłoby być niekorzystne dla samych Stanów. Gdyby bowiem okazało się, że USA mogą porzucić swoich sojuszników, wiele państw gotowe byłoby pomyśleć, że skoro Stany nie są bezwarunkowym obrońcą, to może nie warto się ich tak kurczowo trzymać. W końcu Chińczycy to też ludzie… Ale tego ani Trump, ani jego wyborcy nie ogarną.
Wróćmy jednak do słów Trumpa. Polska wydaje na obronność znacznie więcej, niż 2% PKB, spełnia więc „warunek Trumpa”. Co więcej, z punktu widzenia USA nasze wydatki są atrakcyjne, w znacznej części bowiem dotyczą zakupów amerykańskiego uzbrojenia: czołgów, samolotów, HIMARSów, systemów Patriot. Polscy politycy, zwłaszcza ci zapatrzeni w Trumpa, uważają, że jesteśmy bezpieczni.
Nas to nie dotyczy,
powiedział wczoraj o słowach Donalda Trumpa Andrzej Duda.
Obawiam się, że wcale nie jest tak dobrze. Trump mówiąc „jeśli nie płacicie, to nie będziemy was bronić”, sformułował jedynie warunek konieczny: musicie pokrywać swoje zobowiązania obronne, bo jeśli nie, to nie przyjdziemy wam z pomocą. Niestety, z tego nie wynika, że „płacenie” jest warunkiem wystarczającym. Trump nie powiedział „jeśli będziecie płacić, to was obronimy”. Naiwne rozumowanie, że ze zdania jeśli ~p, to ~b wynika jeśli p, to b, jest błędem logicznym. Gdy zapowiedź obrony każdego centymetra kwadratowego terytorium NATO przestanie być amerykańskim zobowiązaniem bezwarunkowym, różne scenariusze zaczynają być możliwe.
Mogę sobie, niestety, wyobrazić, że Rosja w przypływie szaleństwa atakuje kraje bałtyckie, a rządzone przez Trumpa USA znajdują jakiś pretekst, żeby im nie udzielić natychmiastowej pomocy wojskowej. Jednak Polska, honorowa Polska, wypełnia swoje zobowiązania sojusznicze i wysyła wojsko na Litwę, gdzie bierze ono udział w walce z armią rosyjską. A wtedy Rosja bombarduje nam Warszawę i Kraków, żeby pokazać, kto tu rządzi, a jeszcze Białystok, bo blisko i Rzeszów z jego infrastrukturą lotniczą. My się domagamy amerykańskiej pomocy, a przynajmniej uderzenia odwetowego, a Trump na to, że to przecież Polacy pierwsi zaatakowali Rosjan, więc o co chodzi? Oczywiście Stany potępiłyby Rosję w najostrzejszych słowach, a u nas, powiedzmy, rozwinęły sieć szpitali polowych – i to wszystko.
Niemożliwe? Sam rosyjski pełnoskalowy atak na kraje bałtyckie wydaje mi się bardzo mało prawdopodobny, ale gdyby – Boże, uchowaj! – do niego doszło, powyższy scenariusz mógłby się spełnić.
Bardziej, niż na rządzone przez Donalda Trumpa Stany, liczyłbym w takiej sytuacji na pomoc krajów europejskich, Finlandii i Szwecji, także Niemiec i Wielkiej Brytanii. Z czego wynika, że, po pierwsze, Europa powinna rozwijać swoje, niezależne od Ameryki zdolności obronne, a po drugie, jeśli mielibyśmy liczyć na europejską pomoc, musieliby nas w tej Europie lubić i cenić. Uważać, że Europa z bezpieczną Polską jest lepsza, niż bez niej. A tu mamy pewien problem.
***
Co najmniej 2% PKB na potrzeby obronne wydaje obecnie 11 z 31 członków NATO: Oczywiście USA, dalej grupa krajów potencjalnie obawiających się zagrożenia ze strony Rosji: Polska, Litwa, Łotwa, Estonia, Finlandia i Rumunia, a także Węgry, Grecja, Słowacja i Wielka Brytania. Sekretarz Generalny NATO, Jens Stoltenberg, spodziewa się, że w 2024 już 18 krajów wypełni swoje zobowiązania.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.