Wesoła zabawa księżowska

Jak donosi Gazeta Wyborcza, grupa księży z Dąbrowy Górniczej w diecezji sosnowieckiej urządziła sobie imprezę, której scenariusz wyglądał mniej więcej tak:

  • Impreza była gejowska, księża-uczestnicy zażywali tabletki na potencję
  • Dla większego funu wynajęto męską prostytutkę
  • Pan prostytutka zasłabł
  • Ktoś spanikował i wezwał pogotowie
  • Reszta towarzystwa zorientowała się, że jeśli na jaw wyjdzie charakter imprezy, może być grubo
  • Wobec czego nie wpuszczono pogotowia
  • Pogotowie wezwało policję
  • Dopiero po przybyciu policji pogotowie mogło udzielić pomocy nieprzytomnemu.

A wszystko za pieniądze bogobojnych wiernych.

[Edit: Z późniejszych doniesień wynika, że zasłabł nie seksworker, ale jeden z księży-uczestników, który wziął za dużo viagry i jeszcze z czymś ją zmieszał. To seksworker wezwał pogotowie, więc księża go wyrzucili, ale seksworker zaczekał i przekonał ratowników, że w mieszkaniu jest nieprzytomny człowiek. Dlatego pogotowie wezwało policję.]

To jest wprost niewiarygodne. Gdyby taka scena znalazła się w jakimś wojowniczo antyklerykalnym filmie, publiczność uznałaby, że autorzy przesadzili, bo takie rzeczy jednak się nie dzieją.

Otóż dzieją się.

Kilkaset lat temu moglibyśmy się spodziewać, że wobec takiego wyuzdania i takiego zakłamania księży, w polskim Kościele pojawi się jakiś Savonarola lub Marcin Luter, nie godzi się bowiem, aby kapłanami Boga byli ludzie tak zdeprawowani, jak ci księża z Dąbrowy Górniczej i reszta towarzystwa, która to toleruje. Kilkaset lat temu kościelni rewolucjoniści zyskiwali posłuch, bo ludziom zależało, aby Bóg był czczony w sposób godny.

Tragedią polskiego Kościoła nie jest to, że księża są zakłamani i zdeprawowani. Tragedią jest to, że żaden Savonarola ani Marcin Luter się nie pojawią, bowiem nikomu nie zależy już na należytym sprawowaniu kultu. Wszystkim – i duchownym, i wiernym, i nie-wiernym – zależy jedynie na tym, aby mieć spokój: spokój wygodnego życia, spokój praktykowania wiary w sposób dotychczasowy, czyli na ogół bez niepotrzebnych odniesień do Boga, ale z zachowaniem licznych tradycyjnych norm i obyczajów, na ogół anachronicznych – lub też spokój nie bycia przymuszanym do takiego życia, ewentualnie spokój wyśmiewania się „ze średniowiecznych bajek” (to błąd, gdyż winno być „ze starożytnych mitów”).

Girolamo Savonarola

***

Czytam, że przełożony tego towarzystwa, biskup sosnowiecki Grzegorz Kaszak, mówił do osób LGBT

nie ściągajcie na nas wszystkich gniewu bożego.

Do własnych księży też to mówił? W ogóle to ciekawe, bo bp Kaszak podobno sam jest gejem, był oskarżany przez innych księży o molestowanie – niczego nie udowodniono – a z całą pewnością był protegowanym i sekretarzem kard. Alfonso Lópeza Trujillo, który rzekomo nie dość, że sam był aktywnym homoseksualistą (choć publicznie homoseksualizm potępiał), miał być seksualnym drapieżcą, skłonnym do przemocy. Byłoby niesłychanie dziwne, gdyby bp Kaszak nie zetknął się z gejowskimi ekscesami w Kościele południowoamerykańskim.

Ostatnio bp Kaszak porównał napór uchodźców do bolszewickiego ataku z 1920.

Nie dziwi nic.

Najsłabsze ogniwo

PiSowska afera wizowa wybucha jak granat w szambie. Wszyscy zainteresowani wiedzą, o co poszło, więc tylko w skrócie: W wielu krajach Afryki i Azji, aby dostać wystawioną przez Polskę wizę schengeńską, koniecznie trzeba było skorzystać z pośrednictwa agencji outsourcingowej, za co zainteresowani płacili kilka tysięcy dolarów. Bez tego pośrednictwa uzyskanie polskiej wizy było praktycznie niemożliwe, za to skorzystanie z niego było najłatwiejszym sposobem na zdobycie prawa wjazdu do strefy Schengen.. Agencja kompletowała dokumenty kandydata i przedstawiała je konsulowi, który często tylko przybijał pieczątkę. Są doniesienia, że w niektórych krajach afrykańskich gotowe polskie dokumenty wizowe można było kupić na straganie przed ambasadą. Nie wiadomo, ile wiz w ten sposób Polska wystawiła, ale szacuje się na około 250 tysięcy dla mieszkańców Azji i Afryki w ciągu ostatnich trzydziestu miesięcy. Polskie MSZ z różnych źródeł od kilku miesięcy dostawało sygnały, że system jest wybitnie korupcjogenny, ale nic z tym nie zrobiło. Cały proceder nie byłby możliwy bez współpracy (korupcji) w polskim MSZ i w polskich służbach specjalnych, które system wizowy powinny ochraniać.

Nawet decyzja o utworzeniu Centrum Decyzji Wizowych MSZ w Łodzi, którą PiS na wiosnę bardzo się chwalił i związany z tym projekt rozporządzenia o przeniesieniu obsługi wizowej obywateli 20 krajów z lokalnych konsulatów do tego centrum – mówiło się o 400 tysiącach wiz rocznie; przy tej okazji afera zaczęła wychodzić na światło dzienne – retrospektywnie wygląda na próbę wyeliminowania pośredników i przejęcia całości nielegalnych zysków, a także obejścia obstrukcji niektórych konsulów, którzy poważnie podchodzili do swoich obowiązków i odmawiali wydawania wiz byle komu, choć byli to płacący klienci!

Wisienką na torcie byli „filmowcy z Bollywood” ministra Piotra Wawrzyka. Minister Wawrzyk, całkowicie bezprawnie, wydawał polecenia konsulatowi w Mumbaju, aby poza wszelką kolejnością wystawiać wielokrotne (to ważne) wizy schengeńskie imiennie wymienionym obywatelom Indii, rzekomo filmowcom, choć z filmem mieli oni wspólnego tyle, że pewnie kilka widzieli w kinie. Okazało się, że osobom tym zależało na wjeździe… do Meksyku. Otóż posiadacz wielokrotnej wizy schengeńskiej może na tej podstawie wjechać do Meksyku, a stamtąd jakimś zwykłym szlakiem przemytniczym do Stanów, bo to USA były ostatecznym celem tych ludzi. Ten kanał odkryły amerykańskie służby imigracyjne, wszczęły raban i w Polsce coś zaczęło się dziać.

Najpierw posadę i miejsce na listach PiS stracił nadzorujący departament wizowy wiceminister Wawrzyk, ale formalnie nie wiadomo, dlaczego. No, współpraca przestała się układać. Myślano, że chodziło o (odwołane) rozporządzenie o 400 tysiącach wiz rocznie, ale dziennikarze stopniowo zaczęli ujawniać kolejne elementy afery. Innymi słowy, skutki wybuchu granatu wiadomo gdzie zaczęły ochlapywać coraz więcej wysoko postawionych osób w PiSie. Po drodze aresztowano jednego współpracownika Wawrzyka, ale szybko zwolniono – rzekomo ma nagrania kompromitujące wyższych funkcjonariuszy PiSowskiego MSZ. Dziś zrobiło się już na tyle źle, że MSZ zaczął wdrażać damage control i zwolnił z pracy kilka osób, o których jeszcze dwa dni temu PiS miał jak najlepsze zdanie.

Powtórzmy, że centralnym punktem skandalu jest fakt, że polskie wizy schengeńskie można było dostać wyłącznie za łapówkę, że Polska faktycznie utraciła kontrolę nad całą procedurą i że mowa być może aż o ćwierci miliona wiz.

W tym systemie polskie służby konsularne nie miały nawet możliwości sprawdzenia, komu wydawane są wizy, jaka jest historia i powiązania tych osób. Polska nawet nie wie, kogo do strefy Schengen wpuściła. Zapewne większość to są bona fide migranci, którzy chcieli wyjechać ze swojego kraju i dostać się do bogatej, bezpiecznej i dosyć chłodnej Europy, by tutaj żyć i pracować, a byli na tyle poinformowani i na tyle zamożni, by wybrać wygodną drogę z wystawioną przez Polskę wizą zamiast marszu przez pustynię i rejsu w jakimś dziurawym pontonie przez Morze Śródziemne. Polska stała się ważnym szlakiem przerzutowym nielegalnych (choć formalnie legalizowanych) imigrantów do Europy. Jednak z dużym prawdopodobieństwem są w tej grupie także ofiary handlu ludźmi, przestępcy, którzy chcą rozwijać swój proceder – handel narkotykami, kradzieże, wyłudzenia, drugi koniec handlu żywym towarem i podobne aktywności – w Europie, a mogą też być terroryści. Wyobraźmy sobie, co by się działo, gdyby terrorysta wysadził się w kolejce do muzeum, w kawiarni czy na stadionie gdzieś w Europie, służby badają jego tożsamość i okazuje się, że miał on wizę schengeńską wystawioną za łapówkę przez Polskę. Jesteśmy słabym, żałosnym kraikiem, który na użytek wewnętrzny epatuje swoją ksenofobią i „obroną cywilizacji łacińskiej”, ale gdy w grę wchodzą pieniądze, to proszę bardzo, panie Talibeczku, oto wystawiona przez Polskę wiza schengeńska, skoro szanowny pan płaci, bo tak naprawdę ochronę bezpieczeństwa Europy mamy w dupie. Utraciliśmy reputację. Niepohamowana pazerność, krańcowy cynizm i niebotyczny brak kompetencji rządu PiS doprowadziły do tego, że Polska utraciła wiarygodność i to Polska będzie musiała ciężko pracować, by ją odzyskać. Dziś jesteśmy najsłabszym ogniwem europejskiego systemu bezpieczeństwa. Może dojść do tego, że Polska zostanie wykluczona ze strefy Schengen, a przynajmniej że wystawiane przez Polskę wizy przestaną być honorowane.

Jezu, jaki wstyd! Jakie upokorzenie!

A zarazem wciąż mamy mur na granicy z Białorusią i polską Straż Graniczną z sadystyczną przyjemnością wypychającą ludzi na bagna. Już w tym komentarzu pisałem:

Może pushbaki, oprócz wymiaru propagandowego, są skierowane przeciwko klientom chcącym uniknąć opłaty?

Teraz jestem już właściwie pewien, że pushbaki dotykały osoby, które nie zapłaciły lub zapłaciły jakiejś nieautoryzowanej konkurencji. A polską wizę można było kupić nawet w Mińsku 😦 Więc jeśli ktoś jeszcze raz będzie chciał napisać, że mur Błaszczaka jest słuszny, sprawiedliwy i skuteczny, niech się dobrze zastanowi, czy ma za tym jakieś argumenty.

Fizyka: wykształcenie ogólne

Będąc na Zjeździe Fizyków Polskich, przysłuchiwałem się dzisiaj dyskusji na temat nauczania fizyki w szkołach. Powiedziano tam wiele ważnych rzeczy, z których nic nie wyniknie. Niestety, nasi współobywatele nie są zainteresowani poziomem edukacji. Większości szkoła nic nie obchodzi, a ci, którzy mają dzieci w szkołach, chcą, żeby dzieci były „zaopiekowane”, jeśli są małe i żeby dostały odpowiednio dobre świadectwo, jeśli są starsze. To, czego dzieci się nauczą, jest niemalże bez znaczenia. I nie dotyczy to tylko fizyki, ale nauczania szkolnego jako takiego. Interesuje się tym tylko grupka zapaleńców. Tymczasem świadectwo może wypisać woźny, sekretarka przystawi pieczątkę, dyrektor podpisze i voilà! To, że ze szkoły będą wychodzić funkcjonalni analfabeci, prawie nikogo nie martwi.

Jeśli ludzie nie są zainteresowani poziomem nauczania, nie zainteresują się też władze, bo i po co, skoro nie o to chodzi wyborcom? A już fizyką, mającą opinię najtrudniejszego i najgorzej nauczanego przedmiotu szkolnego, nie zainteresują się na pewno.

Wyobraźmy sobie jednak, że żyjemy w świecie no, może nie idealnym, ale trochę lepszym od naszego. Takim, w którym to, czego dzieci się nauczą, ma znaczenie. Otóż patrząc z tej perspektywy, byłem nieco zasmucony podejściem dzisiejszych dyskutantów. Choć jednym z proponowanych haseł dyskusji było fizyka jako część wykształcenia ogólnego, oni się martwili, że tak mało uczniów wybiera fizykę jako przedmiot maturalny. Co zrobić, żeby uczniów do wyboru fizyki zachęcić. I żeby ta matura była ciekawsza, bardziej miarodajna.

Tymczasem nawet w najlepszym z możliwych światów fizykę jako przedmiot maturalny będzie wybierać mniejszość. Natomiast dobrze by było, żeby wszyscy absolwenci wiedzieli, że rozliczne zjawiska przyrodnicze daje się zbadać i opisać, że są prawa, które nimi rządzą i że zjawiska można i powinno się mierzyć ilościowo, zgodnie z pewnymi zasadami, a nie tylko widzimisię eksperymentatora, a mimo to błędy pomiarowe są nieuniknione. Że samochód nie może zatrzymać się w miejscu. Że nie potrzeba aniołów, żeby planety poruszały się po swoich orbitach, nie zatrzymały się i nie pospadały na Słońce. Że w ruchu wirowym nie ma nic magicznego (już dawno proponowałem, żeby jako materiał dydaktyczny wykorzystywać filmy z występów Anity Włodarczyk: gdy puszcza młot, ten nie leci po spirali). Że mikroskop, lornetka, teleskop, radio i GPS to nie są diabelskie sztuczki, tylko wynalazki, które powstały w oparciu o prawa natury, które każdy, kto chce i kto się odpowiednio przyłoży, może poznać, ale też że urządzenia te nie mogą działać lepiej, niż prawa przyrody pozwalają. Że burza, gradobicie, powódź i trzęsienie ziemi nie są oznaką gniewu Istoty Nadprzyrodzonej, tylko że są zjawiskami naturalnymi, które można zrozumieć i opisać, nawet jeśli (jeszcze?) nie potrafimy nad nimi zapanować. Że nie ma nic za darmo, bo obowiązują zasady zachowania i inne prawa ograniczające, jak Druga Zasada Termodynamiki (choć nie upieram się, że ta nazwa koniecznie musi padać). Że wszystkie znane nam silniki pracują na przepływach energii, z której my możemy wykorzystać tylko jakiś ułamek (znowu ta Druga Zasada, bo mnie wydaje się ona niesłychanie ważna). Że – i to chyba jest najbardziej zaawansowany i najtrudniejszy koncept, który jak najwięcej osób powinno, moim zdaniem, zrozumieć – ważna jest skala: coś, co ma charakerystyczny rozmiar rzędu ułamków milimetra, zazwyczaj nie wpływa na rzeczy o rozmiarach kilometra i vice versa; to samo ze skalą czasową (te dwie skale, przestrzenna i czasowa, wystarczą, żeby zrozumieć ogólną zasadę). Czym innym jest fizyka jako część wykształcenia ogólnego, czym innym zaś nauczenie fizyki tych uczniów, którym będzie ona potrzebna w czasie przyszłych studiów. Tej perspektywy mi u dzisiejszych panelistów zabrakło.

Ja nie wiem, jak to zorganizować. Ba, ja nie wiem, jakie treści powinny wejść do kanonu nauczania ogólnego, jakie zaś wystarczy zostawić dla tej grupki, która potem będzie studiować nauki ścisłe, inżynierskie i przyrodnicze. Wiem natomiast dwie rzeczy: Tego wykształcenia ogólnego nie za się zdobyć ucząc się na pamięć regułek i wzorów, tudzież rozwiązując zadania o rybaku-fajtłapie, który ciągle gubi swoje koło ratunkowe i trzeba mu powiedzieć, dokąd ma popłynąć, by je wyłowić. To po pierwsze. Po drugie, konieczne jest robienie jak największej ilości doświadczeń. Nawet bez wzorów (tłumaczenie jakościowe, niekoniecznie ilościowe), bez dobrej statystyki i analizy błędów, ale żeby huczało, świeciło i się ruszało, bo tylko wtedy uczniowie będą mieli szanse uwierzyć, że to, o czym mówi nauczyciel, to nie jest bajka o żelaznym wilku.

A kto wie, może się zdarzyć, że te doświadczenia zachęcą kogoś do uczenia się fizyki aż do matury i dalej.