Wielka woda, reż. Jan Holoubek i Bartłomiej Ignaciuk, Netflix, 2022.
Wszyscy chwalą ten serial, bo i jest za co. Pod wszystkimi względami technicznymi – zdjęcia, efekty specjalne, montaż, dźwięk – ze względu na reżyserię, a przede wszystkim ze względu na aktorstwo, to jest pozycja zdecydowanie wyróżniająca się na tle innych polskich produkcji. Tym bardziej, że akcja dotyczy wielkiej powodzi z 1997, wydarzenia o kapitalnym znaczeniu dla Polski późnych lat ’90, którego skutki w jakimś sensie odczuwamy do dziś: gdyby nie tamta powódź, być może inaczej myślelibyśmy o regulacji rzek, a gdyby ówczesnemu premierowi Cimoszewiczowi na zawsze nie zapamiętano słów, że trzeba się było ubezpieczyć, wynik wyborów prezydenckich 2005 mógł był być inny. Komentatorzy zgodnie rozpływają się w zachwytach, skądinąd dosyć sztampowych. Myślę, że nie wszyscy komentujący serial obejrzeli.
A ja mam z „Wielką wodą” problem. O czym ona właściwie jest?
Rzecz zaczyna się standardowo, jak sto współczesnych amerykańskich filmów katastroficznych. Oto grozi wielka katastrofa naturalna, władze lekceważą zagrożenie, utytułowani naukowcy nie ogarniają, jedyną nadzieją ludzkości jest zbuntowana naukowczyni, outsiderka. Nie dziwi nas, gdy wkrótce okazuje się, że bohaterka ma przy okazji jakąś prywatną sprawę do załatwienia, bo we wszystkich amerykańskich filmach tak jest: trzeba uratować planetę, związek, dziecko i ukochanego pieska.
W tym punkcie zaczyna się opowieść o Polsce sprzed wstąpienia do Unii, a nawet do NATO. Mapy są nieaktualne, podział kompetencji niejasny, łączność nie działa, nikt nie wie, gdzie jest wojewoda, zastępujący go wicewojewoda próbuje jakoś wszystkim sterować, ale nikt go nie słucha. Wojsko zdobywa worki na piasek tylko dlatego, że szwagier jednego podpułkownika ma hurtownię, w której takich worków się używa. Zbliżają się wybory, więc lokalni politycy dbają czy dobrze wypadną w mediach, nieważne, że podejmowane przez nich działania będą nieskuteczne lub wręcz szkodliwe. Wszyscy przedstawiciele władz są cyniczni i aroganccy. Dowódca policji z rozczuleniem wspomina, jak w stanie wojennym opracowywał nowe metody rozpraszania tłumu, po czym nie radzi sobie z tłumem A.D. 1997, bo to już, panie, są wolni ludzie, nie zastraszeni mieszkańcy PRLu.
Komentatorzy piszą, że w serialu mamy bohatera zbiorowego, mieszkańców Wrocławia jednoczących się w obliczu klęski żywiołowej. Bohater zbiorowy, owszem, jest, ale nie są to mieszkańcy Wrocławia, ale podwrocławskiej wsi, którzy bronią swojej miejscowości przed wysadzeniem wałów, co być może mogłoby uratować miasto. Mieszkańcy Wrocławia są zatomizowani, coś tam niby robią, jakieś worki z piaskiem układają, ale są tylko statystami, żadnego zjednoczenia, poczucia odpowiedzialności za wspólnotę nie widać. Jakoś tak w połowie serial przestaje być serialem o powodzi, stając się historią o problemach i przemianach głównych bohaterów, zwłaszcza bohaterki, jedynie ilustrowaną scenami z powodzi, w tym scenami, które musiały być oparte o wydarzenia rzeczywiste; żaden scenarzysta by tego nie wymyślił. Bohaterka jednak nie ratuje świata, Wrocław zostaje zalany. Pojawia się kilka niedokończonych wątków pobocznych i postaci, które nie wiedzieć skąd i nie wiedzieć po co się przyplątały. A w ostatnim odcinku następuje taka kumulacja zdarzeń wprost cudownych i nieoczekiwanych zbiegów okoliczności, a wszystkie mają charakter umoralniający, że jest to więcej, niż niewiarygodne. Zupełnie nie wiem dlaczego reżyserzy postanowili odtworzyć scenę z Titanica na zalanych ulicach Wrocławia: Jaśmina, jak Rose, gwizdkiem przyzywa łódź ratunkową, w serialowej wersji NATOwską, obsługiwaną przez francuskich żołnierzy: ha, tylko NATO może nas uratować. Wyjaśnia się przynajmniej, dlaczego ważne było, iż dziewczyna widoczna na zdjęciu zdobyła gwizdek, to jest jedna z tych nieoczekiwanych koincydencji. Gdy żywioł ustępuje, zbuntowana naukowczyni doznaje wewnętrznej przemiany i znoszoną kurtkę military surplus zamienia na pastelowy żakiecik. Słowem, dramat.
Jednak jeszcze raz podkreślam, że pod wszelkimi względami technicznymi serial jest zrobiony bardzo porządnie. No i przyjemnie się go ogląda, bo właściwie wszyscy aktorzy grają lepiej, niż dobrze, a rola Anny Dymnej jest wręcz wybitna. Gdyby nie ten nieszczęsny ostatni odcinek, mógłbym Wielką wodę z czystym sumieniem zarekomendować.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.