Głosować, nie głosować?

W czasach pierwszej Solidarności wszyscy zastanawiali się „Wejdą, nie wejdą? – mowa była oczywiście o Sowietach. Z czasem przerodziło to się w rodzaj wisielczego humoru. Dzisiaj anty-PiS zastanawia się „Głosować, nie głosować?” w nadchodzących wyborach prezydenckich.

Nikt nie twierdzi, że wybory będą normalne, poprzedzone normalną kampanią wyborczą, w której kandydaci mieliby choć w przybliżeniu równe szanse.  Andrzej Duda brylował w publicznych mediach – jak wyliczono, w TVP Info od połowy marca do połowy kwietnia Duda prezentował się łącznie przez dwadzieścia godzin, natomiast Małgorzata Kidawa-Błońska przez dwadzieścia minut, Władysław Kosiniak-Kamysz przez 10 minut – a rząd doklejał Dudę do kolejnych „tarcz antykryzysowych” i etapów walki z pandemią, mimo iż Duda nie ma w tym zakresie żadnych kompetencji, ani formalnych, wynikających ze sprawowanego urzędu, ani wynikających z wykształcenia, ani intelektualnych. Pozostali kandydaci de facto zawiesili swoje kampanie, pojawiając się od czasu do czasu jedynie w mediach społecznościowych lub w niezależnych telewizjach, a jedynymi tematami ich wypowiedzi była epidemia i… same wybory. Naturalna w kampanii ocena dotychczasowej prezydentury Dudy, pełnej żenujących wpadek i fatalnej dla Polski, oraz co zrobić, aby wygrzebać Polskę z upokarzającej pozycji międzynarodowej, przygotować kraj na kryzys gospodarczy – który zresztą zapewne nadszedł by i bez epidemii, choć oczywiście nie byłby tak koszmarny – i jak zaradzić złu, które w czasie swoich rządów szerzył PiS, zupełnie znikły. Sam Duda, który nie miał i nie ma nic ciekawego do zaoferowania, przykleił się do socjalnych transferów PiS i postanowił ich bronić: to był jedyny temat jego kampanii przed epidemią, a zresztą wrócił do tego jakiś tydzień temu.

Wszyscy w anty-PiSie zgadzają się, że przygotowywane obecnie wybory będą urągać standardom konstytucyjnym, że będą organizacyjną katastrofą, że w czasie ich przygotowania na wielką skalę łamane jest prawo, od zasad zmieniania kodeksu wyborczego zaczynając, na ochronie danych osobowych kończąc. A mimo to znaczna część anty-PiSu zamierza wziąć udział w głosowaniu i wręcz do tego zachęca.

Głównym argumentem jest, że „nie wolno się poddawać walkowerem”, a przede wszystkim, że jest szansa na drugą turę, a wtedy Duda może przegrać.

Podzielając opinię, że jeśli Andrzej Duda nie wygra w pierwszej turze, to ostatecznie przegra, zupełnie nie widzę podstaw do optymistycznego zakładania, że do drugiej tury dojdzie. Sądzę, że Andrzej Duda nie tyle wygra, ile zostanie ogłoszony zwycięzcą już po pierwszej turze.

Po pierwsze, ja wierzę w kampanie wyborcze, a tym bardziej w skutki ich braku przy jednostronnej, zmasowanej promocji jednego kandydata. Pomijając twardy elektorat PiSu, który bez względu na wszystko inne i tak zagłosowałby na Dudę, wiele osób zapewne szczerze uważa, że Duda walczy z pandemią, podczas gdy inni kandydaci zajmują się tylko gadaniem o wyborach. Państwowa telewizja nieustannie kandydatów opozycyjnych ośmiesza i dezawuuje. Do tego dochodzi efekt rally round the flag, jednoczenia się ludzi wokół władzy w chwili zagrożenia, zwłaszcza gdy wszystkie inne możliwości są utożsamiane z chaosem i anarchią.

Po drugie i ważniejsze, ja zupełnie nie mam zaufania do PiSu jako organizatorów tego głosowania. Jak pisałem,

głosowanie korespondencyjne to byłaby dobra zmiana, gdyby była dobrze przygotowana od strony organizacyjnej i gdyby można był zaufać organom państwa, które mają je przeprowadzać. A organom państwa PiSowskiego zaufać nie sposób, zwłaszcza gdy wymieniono całą PKW, gdy Trybunał Konstytucyjny stał się atrapą, gdy trwa zamach na SN, który ma orzec o ważności wyborów, gdy władza kompromituje się na zwykłym poziomie technicznym, organizując system zdalnego głosowania w Sejmie.

Teraz nawet PKW została pozbawiona części istotnych uprawnień (ten przepis już wszedł w życie), które ma przejąć (ten przepis jeszcze nie wszedł w życie!) „minister właściwy do spraw aktywów państwowych”. Jeśli natomiast chodzi o liczenie głosów, sam chaos i ogrom wyzwań organizacyjnych sprawią, że pomyłek przy liczeniu będzie co niemiara, tak wiele, że łatwo będzie zwątpić w wiarygodność wyników. I nawet jeśli nie zakładam ostentacyjnych oszustw wyborczych na rzecz kandydata Dudy, tym bardziej nie spodziewam się przechyłu na rzecz kandydatów opozycyjnych. Pod nadzorem „ministra właściwego do spraw aktywów państwowych” i ministra spraw wewnętrznych, wszelkie wątpliwości i zawirowania proceduralne będą działać na rzecz kandydata obozu rządzącego.

Do tego dochodzi jeszcze ryzyko, że głosowanie korespondencyjne przyczyni się do rozprzestrzeniania się epidemii – oczywiście mniej, niż tradycyjne głosowanie w lokalach wyborczych, ale bardziej, niż gdyby głosowanie w maju się nie odbyło.

Elektorat anty-PiSu – bardziej miejski, otwarty i wykształcony, niż elektorat PiSu w kilku ostatnich wyborach – bardziej boi się ryzyka rozkręcenia epidemii i choćby tylko z tego względu raczej zostanie w domu.

Z tych powodów spodziewam się, że kandydat Duda zostanie ogłoszony zwycięzcą już po pierwszej turze, niezależnie od stopnia mobilizacji elektoratu opozycyjnego. Upada zatem główny argument anty-PiSowskich zwolenników udziału w głosowaniu: bo w drugiej turze… Nie. Nie będzie drugiej tury.

Nie zamierzam wobec tego brać udziału w tym głosowaniu. Nie życzę sobie, aby mój udział w głosowaniu ktoś mógł uznać za dowód, iż uważam to głosowanie za wybory, o jakich mówi polska konstytucja, a zatem że kandydat Duda zostanie prawidłowo wybrany na drugą kadencję.

Wybierzcie sobie tego pajaca, skoro musicie. Ale bez mojego udziału. My, gdy przyjdzie na to pora, będziemy odbudowywać Polskę – przepis po przepisie, śrubka po śrubce, kamyk po kamyku. Będzie ciężko, tym ciężej, im dłużej ta szkodliwa formacja, PiS, i jej figurant Duda będą pozostawać u władzy, ale damy radę.

dudadoda

Ale może wyborów jednak nie będzie? Istnieje bowiem hipoteza alternatywna…

***

Takie jest moje stanowisko na dziś. Nie wykluczam wszakże, że ktoś mnie w ostatniej chwili skłoni do wzięcia udziału w głosowaniu. Wydaje mi się to mało prawdopodobne, ale pozostaję otwarty na argumenty. Gdybym zdecydował się na udział w głosowaniu, zagłosowałbym na Władysława Kosiniaka-Kamysza.

Chad Gadya

Nie znam żydowskich piosenek i obyczajów. Przypadkiem dowiedziałem się dzisiaj o istnieniu Chad Gadya, piosenki śpiewanej na zakończenie sederu. Ma ona formę dziecięcej wyliczanki, internety często przedstawiają ją jako wesołą piosenkę dla dzieci, choć w rzeczywistości tekst jest okrutny i zawiera elementy nauczania religijnego, zgodnie z zaleceniem będziesz opowiadał synowi swojemu (Wj 13:8). Podobno oryginalny tekst jest w języku aramejskim, ale jest to ułomny aramejski, pełen błędów i hebraizmów. W internetach dominuje wersja hebrajska.

Chad gadya znaczy koźlątko.

Koźlątko, koźlątko.
Ojciec kupił koźlątko za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł kot i zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł pies i zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł kij i zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł ogień i spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszła woda i zgasiła ogień, który spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł wół i wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł rzeźnik i zarżnął wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł Anioł Zagłady i zabił rzeźnika, który zarżnął wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Doprawdy, wesoła wyliczanka o zniszczeniu i śmierci. Ale to jest Pascha, z opowieścią o ofierze Baranka i zagładzie pierworodnych.

Są oczywiście dostępne wersje śpiewane w sposób tradycyjny, na przykład tutaj, ale dla mnie forma przekształcona jest łatwiejsza do słuchania.

Końcowa część piosenki, mniej więcej od 3:05 w wideo powyżej, o tym, że byłem jagnięciem, a stałem się lwem, a także nawiązująca do współczesnej sytuacji w Izraelu/Palestynie, to współczesny dodatek. Tekst kanoniczny kończy się bowiem tak:

Koźlątko, koźlątko.
Przyszedł Święty i Błogosławiony i poraził Anioła Zagłady, który zabił rzeźnika, który zarżnął wołu, który wypił wodę, która zgasiła ogień, który spalił kij, który zatłukł psa, który zagryzł kota, który zabił koźlątko, które ojciec kupił za dwa miedziaki.

Chad-Gadya-from-the-Szyk-Haggadah

 

Kardynał George Pell

Na świecie dzieją się różne rzeczy, nie tylko epidemia i polska polityka. Żeby o tym sobie przypomnieć, wspomnę, że australijski Sąd Najwyższy ostatecznie uniewinnił i zwolnił z więzienia kard. George’a Pella, skazanego w niższej instancji na sześć lat więzienia za przestępstwa pedofilskie. Odsiedział nieco ponad rok. Można o tym przeczytać w mediach polskichbrytyjskich i rzecz jasna australijskich.

Reakcje na to orzeczenie są różne, ale w polskich internetach dominuje złość, że oto biskup-pedofil pozostanie bezkarny. Reakcje w Australii są podobne.

Wydaje mi się, że to są nieuzasadnione reakcje. Sprawę kard. Pella śledziłem i sądzę, że australijski Sąd Najwyższy wydał wyrok sprawiedliwy.

To była druga sprawa o molestowanie wytoczona Pellowi. W pierwszej oskarżano go o to, że jako młody ksiądz molestował chłopców na jakimś obozie wakacyjnym. Opowieść była dość wiarygodna, okoliczności ją uprawdopodobniały, ale do procesu nie doszło, bo człowiek, który oskarżał Pella, w międzyczasie zmarł, a inni nie chcieli zeznawać (dość typowe w sprawach o molestowanie). Gdy tamta sprawa jeszcze się toczyła, Pell, który pełnił wówczas wysokie funkcje w Watykanie i tam rezydował, na wszelkie sposoby starał się uniknąć przyjazdu do Australii. W końcu pojechał tam, zdaje się na wyraźne żądanie papieża Franciszka. I gdy się w Australii znalazł, wysunięto przeciwko niemu nowe oskarżenia, że mianowicie już jako arcybiskup, tuż po mszy, w szatach pontyfikalnych (!), zgwałcił dwóch chłopców (ostało się tylko jedno oskarżenie o gwałt, znów dlatego, że jedna z domniemanych ofiar zmarła). O ile to pierwsze oskarżenie było całkiem prawdopodobne, o tyle drugie nie trzymało się kupy, ale to właśnie w tej sprawie Pell stanął przed sądem i został skazany. Sąd pierwszej instancji odrzucił liczne wnioski dowodowe obrony, a Sąd Apelacyjny stanu Wiktoria podtrzymał wyrok.

Jest całkiem prawdopodobne, że Pell był winien w tej pierwszej, niezakończonej procesem sprawie, nie skazuje się jednak „za całokształt”, tylko za konkretne przestępstwo – a możliwe, że tego, za co został skazany, Pell akurat nie popełnił.

Pell odwołał się do Sądu Najwyższego, który stwierdził

The High Court found that the jury, acting rationally on the whole of the evidence, ought to have entertained a doubt as to the applicant’s guilt with respect to each of the offences for which he was convicted

a skoro są nieusuwalne wątpliwości, oskarżonego nie można skazać. Zastosowano rzymską zasadę in dubio pro reo, wątpliwości rozstrzyga się na korzyść oskarżonego.

Wydaje mi się, że kard. Pell był poniekąd oskarżonym symbolicznym. Australijski Kościół Katolicki dopuścił się wielu przewin, w tym przemocy seksualnej wobec dzieci i przemocy w ogóle, zwłaszcza wobec Aborygenów. Przez lata australijskie władze pod byle pretekstem odbierały Aborygenom dzieci i umieszczały je w zamkniętych ośrodkach, z których wiele prowadził Kościół. Tam te dzieci bywały molestowane seksualnie, a nieseksualna przemoc fizyczna i psychiczna była wręcz normą. (Podobnie działo się w Kanadzie z dziećmi rdzennych Amerykanów, w Irlandii zaś do masowej przemocy dochodziło w prowadzonych przez Kościół ośrodkach dla „upadłych dziewcząt”. Proszę to sobie zresztą porównać z Drewnianym różańcem, powieścią Natalii Rolleczek, opisującą realia polskiego przedwojennego sierocińca: przemoc jest tam wszechobecna, ale nie jest to przemoc o charakterze seksualnym.) Australijska Royal Commission oceniła, że aż 6% australijskich duchownych katolickich dopuściło się w badanym kilkudziesięcioletnim okresie przestępstw seksualnych wobec dzieci. To bardzo dużo. Do tego dochodziło ukrywanie i tuszowanie przez Kościół przestępstw seksualnych duchownych, przenoszenie sprawców z parafii do parafii, uciszanie, zastraszanie i przekupywanie oskarżycieli. Australijski Kościół mocno zapracował na publiczną niechęć, jaka go w rezultacie spotkała. I oto przed sądem stanął najwyższy rangą hierarcha tego Kościoła (Pell jest jedynym kardynałem z Australii)! Pojawiła się niewypowiedziana nigdy wprost presja społeczna, żeby go skazać za winy całej instytucji. Tylko znowu – tak nie wolno. Człowiek ma odpowiadać za swoje winy, nie za winy zbiorowości, której jest członkiem. Gdyby Pellowi postawiono zarzuty, że on sam przestępstwa innych księży tuszował czy ukrywał – proszę bardzo, sytuacja byłaby inna. Ale takiego zarzutu nie było. George Pell został pierwotnie skazany, a obecnie uniewinniony, w sprawie o gwałt, którego on sam miał się dopuścić.

W oczekiwaniu na zakończenie postępowania przed sądem świeckim, papież Franciszek nie nałożył na kard. George’a Pella żadnych kar kościelnych, nie pozbawił go kościelnych godności i nie usunął do stanu świeckiego, jak zrobił to z byłym już amerykańskim kardynałem Theodore McCarrickiem, którego przestępstwa seksualne nie budzą wątpliwości. Ponieważ sąd świecki ostatecznie Pella uniewinnił,  kary kościelne go nie spotkają, ale jego kariera jest skończona.

Nie piszę tego bo jestem jakimś fanem kard. Pella. Przeciwnie, nie jestem, bo to jest bardzo konserwatywny duchowny. W ogóle nie jestem fanem instytucjonalnego Kościoła i większości jego hierarchów. Całkowicie przy tym nie zgadzam się z abp. Jędraszewskim, który miał czelność przedstawić sprawę Pella jako przykład na prześladowanie Kościoła. Sądzę wszakże, że każdy ma prawo do sprawiedliwego procesu. Każdy, a więc także najpaskudniejszy przestępca. Każdy, a więc także kardynał. George Pell z dobrodziejstw tego prawa skorzystał.

george_pell

Telewizja transmituje

Jak smarować margaryną
Telewizja transmituje

Choć minister Dariusz Piontkowski, reptilianin, twierdzi, że szkoły świetnie sobie radzą ze zdalnym nauczaniem, wszyscy wiedzą, że to nieprawda. Telewizja Polska rozpoczęła więc nadawanie lekcji dla szkół, co byłoby pomysłem znakomitym, gdyby było to przyzwoicie przygotowane. Tymczasem przynajmniej niektóre lekcje to jest horror, który z pewnością przyniesie dzieciom więcej szkody, niż pożytku.

Ktoś widział lekcję fizyki i mówił, że niezła. Ktoś lekcję biologii i uznał, że dobra. Ktoś, kto oglądał lekcję historii, stwierdził, że cofnął się w czasie o 50 lat. Lekcje polskiego i historii sztuki (w ramach plastyki) były zwyczajnie śmiertelnie nudne. Na lekcji chemii słyszymy, że

ołów występuje na stacjach benzynowych, jest benzyna bezołowiowa

co gotów jestem uznać za skrót myślowy, nieudolne podanie dzieciom kontekstu, w którym mogły się z ołowiem zetknąć. Ale prawdziwym hitem są lekcje matematyki, czy też lekcje, które o matematykę zahaczają.

Najpierw jest lekcja o bocianie, gdzie nauczycielka nauczania początkowego myli obwód ze średnicą. Niektórzy sądzą, że to ze stresu. Otóż nie, ona się do tej lekcji przygotowała: wycięła sobie taśmę z kartonu, odmierzyła dwa metry, zaznaczyła na taśmie. Ona biedna naprawdę nie wie co to obwód, a co średnica.

Wisienką na torcie jest lekcja o liczbach parzystych. Dwie nauczycielki nauczania początkowego nieudolnie usiłują wytłumaczyć, co to są liczby parzyste:

10 jest liczbą parzystą, bo ma parę.

Myślę, że powyższe zdanie wejdzie do kanonu naszych narodowych cytatów.

Znajomi złoszczą się, że na te biedne nauczycielki wylała się fala hejtu. Mnie jest tych pań autentycznie żal, bo one się starały, bo uczyły, jak umieją, bo uczyły, jak zawsze uczą i nie rozumieją, dlaczego je to spotkało. No właśnie: uczyły, jak zawsze uczą. To są zwykłe nauczycielki, ani jakieś wybitne, ani szczególnie złe. Zwyczajne. Taka jest rzeczywistość polskiej szkoły. Epidemia COVID-19 obnaża nie tylko katastrofalny stan przygotowania naszego państwa do sytuacji nadzwyczajnych, ale także katastrofalny stan edukacji. Nieco ponad rok temu NIK biadała nad edukacją matematyczną w polskich szkołach. NIK zwróciła uwagę, że z edukacją matematyczną dzieje się coś złego na etapie wczesnoszkolnym:

Więcej niż połowa dzieci polskich – przed rozpoczęciem szkolnej edukacji – wykazuje się uzdolnieniami do nauki matematyki, a co czwarte wysokim stopniem zadatków takich uzdolnień. Po kilku miesiącach nauki w szkole większość tych dzieci przestaje manifestować swoje znakomite możliwości umysłowe. Powodem jest spychanie tych dzieci do poziomu przeciętnych uczniów. W następnych latach szkolnej edukacji tendencja ta nasila się do tego stopnia, że tylko dwoje, troje starszych uczniów w klasie wykazuje się uzdolnieniami matematycznymi.

Z pewnością jest prawdą, że pierwsze miesiące, lata szkoły zniechęcają dzieci do nauki matematyki. Nie sądzę jednak, żeby powodem było spychanie do poziomu słabszych uczniów, tym bardziej, że w innym miejscu NIK pisze, że młodzież jako jedną z przyczyn trudności w opanowaniu matematyki podaje, że materiał jest podawany zbyt szybko.

Ktoś związany z Instytutem Badań Edukacyjnych podał inne wytłumaczenie, ale nie mogę teraz odnaleźć źródła cytatu: Olbrzymia większość czynnych nauczycieli nauczania początkowego – a właściwie nauczycielek, bo jest to segment całkowicie sfeminizowany – jest z roczników, które nie zdawały matematyki na maturze. Nie musiały się jej uczyć, no to się nie uczyły, poszły na kierunek, gdzie matematyka nie jest wymagana, a teraz muszą uczyć dzieci matematyki, choć same jej nie umieją i zapewne nie lubią. Dopust Boży! Pani ucząca o bocianie naprawdę uważa, że rozróżnianie średnicy i obwodu nie jest do niczego potrzebne, mimo iż uczeń starszej klasy, który popełniłby taki błąd, dostałby jedynkę. Panie od liczb parzystych nie kojarzą podzielności przez dwa i nie przychodzi im do głowy, że grupkę dziesięciu piłeczek da się podzielić na dwie równe części, a grupki dziewięciu samochodzików nie. Takie osoby nie dość, że nikogo matematyki nie nauczą, to zniechęcą te dzieci, które mają naturalną skłonność do liczenia, rysowania figur i wykonywania prostych działań arytmetycznych.

Inaczej jest z panią, która uczy potęgowania. To nie jest nauczycielka nauczania początkowego, tylko nauczycielka matematyki. Wbrew temu, co ludzie piszą, pani nie myli się w potęgowaniu, tylko znaki jej się mieszają. I akurat to, że (-) razy (+) daje jej (+), gotów jestem uznać za pomyłkę wynikającą ze stresu spowodowanego obecnością kamery. Dość wstydliwą pomyłkę, ale tylko pomyłkę. Bardziej przeszkadza mi to, że pani mnoży liczbę ujemnom przez dodatniom. Tak, jak od pani uczącej o bocianie oczekujemy, żeby nie myliła obwodu ze średnicą, bo jest nauczycielką i odpowiada za to, co mówi dzieciom na lekcji, od pani uczącej o potęgowaniu oczekujemy, że będzie mówiła poprawną polszczyzną, bo jest nauczycielką i odpowiada za to, jak mówi dzieciom na lekcji.

Pani pomyliła się w znakach dwa razy. Drugi raz to był ten (-) razy (+), ale wcześniej po prostu zgubiła minus. A ja się, głupi, dziwuję, czemu studenci pierwszego roku nie dbają o znaki i nawiasy! Nie dbają, bo skoro nie jest to ważne dla nauczycieli, czemu miałoby być ważne dla nich? Skądinąd logika tej lekcji wskazuje, że pani miała obliczać nie -35, ale (-3)5, gdyż następne polecenie brzmi „nie wykonując działań sprawdź, czy wynik jest liczbą dodatnią, czy ujemną”. Pani zabiera się za ustalanie znaku potęg liczb ujemnych, co byłoby logicznym następstwem obliczenia (-3)5, ale pani tego toku myślowego nie dostrzega.

A zupełnie osobną, skandaliczną sprawą jest postawa TVP. Wzięli jakieś nauczycielki – jak sądzę, losowe, przeciętne, a nie specjalnie źle dobrane, żeby skompromitować nauczycieli, jak twierdzą niektórzy – kazali im nagrać lekcje, a potem puścili to na żywca. Już pomijam „paździerzową” scenografię, ale nie postarali się o jakiegoś redaktora, konsultanta merytorycznego, który by to przed emisją obejrzał i wyłapał ewidentne błędy?! Nie do pomyślenia. Mieli co najmniej dwa tygodnie, żeby się do tego przygotować! Nie mogą twierdzić, że ich nie stać, przecież właśnie dostali 2 miliardy. Po prostu w dupie mają merytoryczny poziom tych programów edukacyjnych. No przecież to nie są propagandowe filmiki z Kaczyńskim, Morawieckim czy Dudą. Anything goes.