Bez planu

W obliczu znacznego zaostrzenia walki z niezależnym sądownictwem, w perspektywie zderzenia rządu PiS z instytucjami Unii Europejskiej, ludzie zastanawiają się, co naprawdę planuje PiS? Po anty-PiSowskiej stronie sporu zdaje się przeważać opinia, że PiS chce podporządkować sobie sądy nie tylko po to, aby nikt nie przeszkadzał im w sprawowaniu rządów według własnego widzimisię i w powiększaniu całkiem prywatnych kont, ale także by móc wsadzać przeciwników politycznych do więzienia, a w ostateczności wręcz sfałszować wybory. W dodatku PiS, wyprowadzając Polskę z europejskiego systemu prawnego, albo zgadza się na możliwy Wypierpol, albo wręcz dąży do Polexitu.

Co innego twierdzi piszący dla Polityki Robert Krasowski. Według Krasowskiego Kaczyński ani nie planuje sfałszowania wyborów, ani aresztowania opozycji, ani wyprowadzenia Polski z Unii. Owszem, Kaczyński chce obalić „impossybilizm prawny”, ale poza tym nie walczy z sądami, ale z sędziowską elitą. Nie walczy z demokracją, ale z elitami lewicowo-liberalnymi, które demokrację zawłaszczyły i próbowały narzucić rozwiązania wbrew woli większości: relokację uchodźców, małżeństwa jednopłciowe, aborcję na życzenie. Kaczyński chce te stare, wyalienowane elity zastąpić elitami nowymi, czującymi ducha Narodu i przez to prawdziwie demokratycznymi. (Nawet jeśli się z tym zgodzić, trzeba przyznać, że zaciąg do nowych elit jest wyjątkowo nieudany, od dyrektorów stadnin koni zaczynając, a na Trybunale Konstytucyjnym i neoKRS kończąc.) Oczywiście nie chce Polexitu, ale nie godzi się, aby pozbawione demokratycznego mandatu brukselskie elity dyktowały Polsce co jest praworządne, a co nie. Te zaś ustąpią, gdy zobaczą determinację Polski.

Michał Kamiński, szczycący się niegdysiejszą znajomością z Kaczyńskim i znajomością Kaczyńskiego, twierdzi we Wprost jeszcze coś innego. Mianowicie Kaczyński miałby się spodziewać przegranej Dudy, więc póki prezydent podpisuje wszystko, co mu każą, Kaczyński szybko chce wziąć tyle władzy, ile zdoła, żeby potem trudniej było mu ją odebrać.

Słyszałem wreszcie opinię czyniącą głównego gracza z pana Zbyszka. Pan Zbyszek miałby wręcz dążyć do przegranej Dudy by ostatecznie wyeliminować go z walki o spadek po Kaczyńskim, a przy okazji powetować sobie upokorzenia spowodowane wetami z 2017. Pan Zbyszek tak zaostrzył spór z sędziami, a na tym tle z Unią Europejską, by zmusić Dudę do grania takimi kartami, jakie mu pan Zbyszek do ręki wkłada, co będzie oznaczać utratę znacznej części głosów w centrum.

Wszystkie te cztery postawy łączy jedno: przekonanie, iż istnieje jakiś plan, który Kaczyński lub pan Zbyszek chcą zrealizować. Ja zaś sądzę, że Kaczyński nie ma żadnego planu. Owszem, kiedyś miał: Chciał przeciwstawić się dominacji i centralistycznym zapędom „starej Europy” kontynentalnej, z jednej strony budując Międzymorze, blok państw „nowej Europy” i państw kandydujących pod przywództwem Polski, o innych interesach ekonomicznych i innej tradycji politycznej, niż „stara Europa”, z drugiej zaś w oparciu o brytyjską splendid isolation. Był to plan niezbyt rozsądny, no ale był. Gdy w 2016 okazało się, że plan ten na obu frontach wziął w łeb – UK zdecydowało o Brexicie, a kraje „nowej Europy” stanowczo wolały jednoczyć się z Europą „starą” niż uznawać przywództwo Polski – Kaczyńskiemu pozostało konsolidowanie władzy dla samej władzy, dla leczenia dawnych traum i czerpania przyjemności z upokarzania przeciwników, co czyni z dużą lubością, ale bez żadnego planu na przyszłość.

Jarosław Kaczyński zawsze dość trzeźwo potrafił analizować aktualny układ sił politycznych w Polsce. Obecnie Zjednoczona Prawica ma tylko niewielką przewagę w Sejmie i żadnych naturalnych sojuszników (nacjonaliści z Konfederacji raczej będą PiS podgryzać od prawej niż go wspierać), a w dodatku formalni koalicjanci Kaczyńskiego, partie Gowina i pana Zbyszka, wyraźnie wzmocnili się kosztem PiSu. Coś im trzeba było dać. Gowinowi, pozującego na „liberała” w obozie rządzącym, Kaczyński dał rezygnację ze wzrostu obciążeń dla przedsiębiorców. Panu Zbyszkowi, nie mogącemu znieść, że jego wola nie jest prawem i upokarzanemu jasno wyrażanym stanowiskiem elit prawniczych odnośnie do kompetencji obecnego ministra, Kaczyński pozwolił jeszcze bardziej przykręcić śrubę sędziom. Ale nie dlatego, że to przybliża Kaczyńskiego do realizacji jakiegoś wielkiego planu, a jedynie dlatego, że w przeciwnym razie władza wymknęłaby mu się z rąk.

Jeśli chodzi o Polexit, to Kaczyński Unii Europejskiej jednocześnie nie rozumie i uważa ją za papierowego tygrysa. Wie, że przynależność do Unii przynosi Polsce gigantyczne korzyści gospodarcze, więc nie planuje Polexitu, ale chciałby mocno rozluźnić gorset zobowiązań krępujących polskie władze. Sądzi przy tym, że nie będzie i Wypierpolu, to znaczy Unia Polski nie wyrzuci, bo to byłby dla „starej Unii” potężny cios wizerunkowy. Poza tym przypuszczam, że Kaczyński wierzy, iż „stara Unia” sama czerpie z polskiej przynależności wielkie korzyści, więc gdyby nas wyrzucili, nie mogli by nas eksploatować.

Jarosław Kaczyński zapewne zdaje sobie sprawę, że TSUE, Komisja Europejska, Komisja Wenecka i inne instytucje europejskie mocno Polskę za ustawę kagańcową potępią. Zagrożą karami finansowymi. Polska będzie się odwoływać. Będą jakieś negocjacje, któryś kraj chwilowo złagodzi swoje stanowisko, bo akurat będzie mu zależeć na głosie Polski w jakiejś innej sprawie, i tak minie rok. A może raczej dwa lub trzy. A kto może przewidzieć, co się będzie działo za trzy lata?

Kaczyński nie docenia jednak siły raz uruchomionych procesów. Jak każdy nieudany demiurg, jak każdy przywódca o rozbuchanych ambicjach i przeceniający własne kompetencje, jest przekonany, że może nad wszystkim panować. Tymczasem nie po raz pierwszy w dziejach może się okazać, że dynamika zdarzeń, dokonane fakty, wypowiedziane słowa, zagrożone i zazębiające się interesy, zaczynają się rządzić własnymi prawami. Bardzo trudno jest kontrolować wielki, złożony system, gdy już puści się go w ruch.

Piszę tu o Jarosławie Kaczyńskim, a przecież PiS ma także innych przywódców. Doprawdy? Andrzej Duda nie ogarnia sytuacji. To typ ministerialnego urzędnika średniego szczebla, w dodatku skoncentrowanego na udowadnianiu samemu sobie, że coś znaczy. Możliwe konsekwencje obecnej polityki PiSu dla międzynarodowej pozycji Polski za lat kilka go przerastają, tak jak przerasta go odpowiedzialność spoczywająca na nim z racji pełnionego urzędu. Pan Zbyszek nie widzi niczego poza swoim chorobliwie rozdętym ego, a dla jego zaspokojenia gotów jest poświęcić wszystko. Mariusz Kamiński to fanatyk, podstarzały hunwejbin-rewolucjonista, dla którego ruch jest wszystkim, cel niczym. Jarosław Gowin – nawet żal wspominać. Człowiek, który ma sporą ogładę, dużo czytał i może nawet coś tam przemyślał, ale wszystko to zmarnował dla, pożal się Boże, kariery i dziś nie reprezentuje już niczego. Antoni Macierewicz? Pisałem gdzie indziej, co o nim myślę. Premier Mateusz Morawiecki? Najtrudniej mi z nich wszystkich go zrozumieć, ale sądzę, że to typ nastawiony na osobistą karierę typu korporacyjnego. W bankowości nie mógł zajść wyżej, niż na szczebel prezesa krajowego banku zależnego od europejskiego giganta,  więc został premierem. Jego jedynymi umiejętnościami zawodowymi, które opanował za to do perfekcji, są wyprowadzanie pieniędzy z kraju i mówienie zawsze tego, co prezesi chcą usłyszeć. Ponieważ kompradorów nikt nie szanuje, podkręca się a to powierzchownym patriotyzmem (tak go wychowano), a to katolicyzmem (w kontrze do ojca?), a to wyolbrzymianiem swoich sukcesów (mafia VATowska) i mniemanych zasług z przeszłości: Pracował kilka miesięcy w Urzędzie ds. Integracji Europejskiej, więc „negocjował umowę akcesyjną”, grał w tenisa stołowego, więc „o mały włos nie wszedł do reprezentacji Polski”, pewnie kiedyś pomógł ojcu przenieść ulotki, więc „kolportował prasę podziemną”, MO go kiedyś postraszyła, więc „miał ciało w sinych pręgach”. Nie sądzę, aby ten człowiek wyobrażał sobie sytuację Polski w horyzoncie dłuższym, niż rok, czyli w takim, w jakim planuje swoją karierę.

Cała reszta tego towarzystwa – mam na myśli posłów i działaczy PiS – to oportuniści i karierowicze, ludzie bez właściwości, plus grupka fanatyków.

Liczy się jedyny człowiek, który potencjalnie mógłby to wszystko ogarnąć i mieć jakąś wizję przyszłości Polski: Jarosław Kaczyński. Ale Jarosław Kaczyński wizje przyszłości już stracił, a w dodatku, najprawdopodobniej ze względów zdrowotnych, znacznie ograniczył swoją aktywność publiczną. Leczy kolano. A sprawy toczą się same z siebie, bez planu i zaczynają się wymykać spod kontroli.

Tego się boję. Bo plan, nawet jeśli złowieszczy, miałby w sobie jakąś racjonalność.

Andrzej-Duda

Meritum

Jeżeli obecna faza walki z uzurpacjami PiSu, pragnącego całkowicie podporządkować sobie sądy, ma jakiekolwiek merytoryczne jądro, to jest nią odpowiedź na pytanie: Czy prezydent może mianować sędziów samodzielnie, według własnego widzimisię?

Odpowiedź brzmi: nie. Według Art. 179 Konstytucji,

Sędziowie są powoływani przez Prezydenta Rzeczypospolitej na wniosek Krajowej Rady Sądownictwa, na czas nieoznaczony.

Prezydent może powołać sędziów wyłącznie na wniosek KRS (choć, jak już analizowałem, nie musi powoływać wszystkich osób wskazanych przez KRS – i Lech Kaczyński, i Andrzej Duda korzystali z tego uprawnienia). Nie ma wniosku, nie ma powołania.

A co, jeśli wniosek jest wadliwy? Czy wadliwy wniosek jest wnioskiem, o którym mówi Art. 179 Konstytucji?

Wniosek mógłby być wadliwy co najmniej z dwu powodów:

  • Organ występujący jako KRS nie jest tym organem, o którym mowa w Konstytucji, lub też
  • KRS sporządziła wniosek w złej wierze, nie kierując się kompetencjami i przymiotami charakteru kandydata, ale jego poglądami politycznymi lub spodziewaną lojalnością partyjną, w ten sposób świadomie wskazując osobę niegodną lub niekompetentną do sprawowania urzędu sędziego.

Można przyjąć, że prezydent nie musi badać prawidłowości wniosku – choć, moim zdaniem, powinien to robić, patrz cytowana wyżej analiza – wobec czego Sąd Najwyższy w niedawnej uchwale trzech izb sformułował kryteria jego oceny. Sąd Najwyższy najwyraźniej stoi na stanowisku, że wniosek wadliwy jest wnioskiem niebyłym. Nie ma tu sporu kompetencyjnego. SN nie kwestionuje prerogatywy prezydenta, a jedynie nakazuje sprawdzić, czy prezydent miał prawo do skorzystania z niej, gdyż jako się rzekło, jeśli nie ma wniosku, to nie ma powołania.

Nawiasem mówiąc, SN starał się zmiękczyć swoje stanowisko twierdząc, że sędziowie powołani na podstawie potencjalnie wadliwych wniosków są sędziami, ale nie powinni orzekać, co jest lekko absurdalne. Daje to jednak podstawy do uznania, w imię niepogłębiana chaosu prawnego, co z kolei jest godne pochwały, wyroków wydanych przez potencjalnie „nieprawidłowych” sędziów za ważne. Wyjątek ten nie odnosi się jedynie do orzeczeń Izby Dyscyplinarnej SN, o której SN orzekł, że nie jest sądem w myśl polskiej Konstytucji i prawa europejskiego.

PiS i osobiście dr Duda stoją na stanowisku przeciwnym: Dokonany przez prezydenta akt powołania na prezydenta jest ostateczny i nie podlega żadnej kontroli, niezależnie od innych okoliczności. W wywiadzie, który ukazał się we Wprost z 3 lutego, znajduje się taki fragment:

Wprost: Część sędziów domaga się ujawnienia list poparcia dla członków KRS. Wyobraźmy sobie hipotetyczną sytuację, że coś z tymi listami jest jednak nie tak. Dla statusu sędziów nie będzie to miało znaczenia?

Prezydent Duda: Nie będzie miało, ponieważ otrzymali oni nominację sędziowską od prezydenta Rzeczypospolitej. Kropka.

Kropka. Andrzej Duda twierdzi, że prezydencka nominacja jest ostateczna, niekwestionowalna, tak jak ostateczne i niekwestionowalne były decyzje monarchy absolutnego, nawet gdyby później miało się okazać, że wniosek, bez którego do nominacji nie mogłoby dojść, był wadliwy, co dr Duda – hipotetycznie? – dopuszcza. Według Dudy prezydencki akt nominacji usuwa wszystkie możliwe nieprawidłowości.

Nawet jeśli prezydent sam zdawał sobie sprawę z istnienia wątpliwości odnośnie do wniosku? Nawet jeśli nie było żadnego wniosku?!

Pogląd, że prezydenckie powołania na urząd sędziego nie mogą podlegać żadnej kontroli, jest nie do utrzymania. W ten sposób prezydent mógłby powołać kogokolwiek, nawet bez wniosku KRS, i nie dałoby się tego zakwestionować. Prezydent nie sprawuje władzy absolutnej i nie stoi ponad prawem.

Rozumiem psychologiczne powody, dla których Duda utrzymuje, że jego postanowienia nie mogą podlegać kontroli. Otóż Kaczyński całkowicie odsunął go od podejmowania jakichkolwiek merytorycznych decyzji. Duda nie ma wpływu ani na politykę krajową, ani na zagraniczną, ani na siły zbrojne, ani nawet na nominacje na różne stanowiska. Nic. Może jedynie decydować do którego ośrodka pojedzie na narty i może sprawować swoje „monarsze” prerogatywy osobiste, opisane w Art. 144 ust. 3 Konstytucji, w tym powoływanie sędziów. Broni więc swoich uprawnień jak niepodległości, choć w zakresie powoływania sędziów jest ograniczony przez Art. 179, czego już nie chce zauważyć.

Duda jest podobno także wściekły na sędziów: Myślał, że skoro zawetował dwie ustawy pana Zbyszka, sędziowie uznają go za swojego obrońcę, a tymczasem go krytykują. Duda nie chce pamiętać, że zawetował tylko dwie z trzech ustaw sądowych, po czym „wynegocjował” z Kaczyńskim ustawy, które z punktu widzenia sędziów niczym nie różniły się od tych zawetowanych. Sejm dodatkowo znacznie je zaostrzył w porównaniu z prezydenckimi projektami. Jedyna różnica polegała na tym, że pewne uprawnienia, które chciał przypisać sobie pan Zbyszek, przypadły Dudzie. Płynie stąd wniosek, że dr Duda wcale nie walczył o sędziów i sądy, a tylko o swoją osobistą pozycję wobec pana Zbyszka.

duda-monroe

Nawiasem mówiąc, reakcja Dudy na pytanie o „hipotetyczne nieprawidłowości” na listach poparcia do KRS świadczy o tym, że z tymi listami jest coś cholernie nie w porządku. Czego zresztą wszyscy już się domyślają. Sądzę, że na listach tych brakuje podpisów sędziów, co czyni neoKRS nieważną nawet w świetle uchwalonego przez PiS prawa. A w takim wypadku wszystkie akty wydawane przez neoKRS, w tym nominacje sędziowskie, są nieważne.

(Edytowałem po przeczytaniu wywiadu z Andrzejem Dudą.)