Krajoznawca

Prezydencka kampania wyborcza rozkręca się w cieniu kolejnego etapu sporu o kontrolę nad sądami. I mniejsza nawet o to, kto i dlaczego ten spór postanowił eskalować. Jedni twierdzą, że jest to element przemyślanej strategii Jarosława Kaczyńskiego, mającej doprowadzić do Polexitu, zwanego także wypierpolem; co mogłoby się stać z Polską po (funkcjonalnym) opuszczeniu Unii Europejskiej, nie ma dla Kaczyńskiego żadnego znaczenia. Ja sądzę, że o żadnej przemyślanej strategii nie ma mowy, a ustawa kagańcowa jest wprowadzana żeby zaspokoić chore ambicje pana Zbyszka, patologicznego narcyza i megalomana, który nie może znieść, że choć jest Ministrem Sprawiedliwości, są sędziowie, którzy mają czelność mu się przeciwstawić. Pan Zbyszek wykorzystał to, że leczący kolano (kolano?) Jarosław Kaczyński znacznie ograniczył swój udział w życiu publicznym i nie jest już w stanie wszystkiego bezpośrednio kontrolować – a gdy mleko się rozlało, cały PiS i okolice, wraz z Kaczyńskim i Gowinem, stanęli za panem Zbyszkiem murem dobrze wiedząc, że wszelkie oznaki dezintegracji obozu władzy znacznie zmniejszają szanse wyborcze dr. Dudy. Zmiana w Pałacu Prezydenckim oznaczałaby nie tylko trudności w rządzeniu, ale także zagrożenie procesami dla przywódców PiS. I dlatego nie ma znaczenia, kto do obecnego zaostrzenia doprowadził, bo cały PiS mówi dzisiaj jednym głosem. Nawet, jeśli niektórzy czują się do tego przymuszeni.

Sam Andrzej Duda nie dość, że popiera działania represyjne wobec sędziów, to robi to z niezwykłą ochotą i zaangażowaniem, uderzając we frazy o czyszczeniu polskiego domu i wzywając na pomoc górników, co brzmi jeśli nie proto-faszystowsko, to co najmniej przypomina najgorsze czasy PRLu. Widać, jaki Duda i jego sztabowcy mają pomysł na kampanię wyborczą. Twardzi, ideowi zwolennicy PiS na pewno zagłosują na Dudę. Na Dudę zagłosują też wyborcy z mniejszych miejscowości, bo choć ani PiS, ani Duda poza rozdawnictwem socjalnym nie zrobili nic, literalnie nic, aby poprawić położenie mieszkańców Polski poza dużymi miastami, a obiektywnie je nawet pogorszyli (finansowe głodzenie samorządów, likwidacja gimnazjów, zamykanie małych szpitali, obsadzanie wszystkich urzędów, do których mają dostęp, krewnymi i znajomymi PiSowskich królików, a więc utrwalanie władzy lokalnych koterii), zrobili bardzo dużo, aby dowartościować ich w warstwie symbolicznej. Nikt inny nie jeździł po małych miejscowościach i nie mówił ludziom „wy jesteście solą ziemi, jesteście wspaniali tacy, jacy jesteście, nie musicie się zmieniać, byleście na nas zagłosowali”. Ostatnie wybory do sejmików wojewódzkich, europejskie i parlamentarne pokazały, że PiS wygrywa dzięki prowincji. Na te głosy liczy także Andrzej Duda i zapewne je zdobędzie. Problem w tym, że na wybory prezydenckie może tych głosów być zbyt mało – w wyborach parlamentarnych 43,6% mogły dać bezwzględną większość (choć mniejszą, niż w 2015, gdy PiS zdobył 37,6% – to są idiosynkrazje obowiązującej w Polsce ordynacji), a w wyborach prezydenckich trzeba mieć ponad 50%.

Trzeba poszerzyć bazę wyborczą. Dawniej mówiło się, że trzeba walczyć o centrum. Z tego powodu Kaczyński na czas kampanii wyborczych łagodniał, chował do szafy Macierewicza i ciepło wyrażał się a to o Edwardzie Gierku, a to o niektórych współczesnych przywódcach lewicy. Duda z kolei w 2015 prezentował się jako kandydat młody, dynamiczny, cywilizowany, znający języki, pokazywał się w towarzystwie eleganckiej żony i ładnej córki. A żona była nauczycielką w świetnym liceum i córką znanego poety, córka studiowała prawo na UJ.

Dzisiaj – nic z tych rzeczy. Duda jest na tyle przytomny, że wie, iż on sam i cały PiS zrazili do siebie centrum, więc nie ma sensu walczyć o jego głosy. Nie ma mowy o wypowiedziach koncyliacyjnych, łagodzących, wyciszających konflikty, wzywających do jedności rozumianej w duchu konsensusu, nie zaś jako kapitulacja anty-PiSu przed PiSem. Głosów trzeba szukać gdzie indziej. Wybory raczej nie rozstrzygną się w pierwszej turze, trzeba myśleć o drugiej. A tam, po pierwsze, można liczyć na demobilizację anty-PiSu: dla wyborców lewicowych kandydaci lokujący się bliżej centrum mogą okazać się zbyt prawicowi, z kolei dla wyborców centrowych możliwi kandydaci lewicowi mogą wydać się zbyt lewicowi. W jednym i drugim wypadku część wyborców anty-PiS może w drugiej turze strzelić focha i zostać w domu, co zwiększy względne znaczenie zmobilizowanych wyborców Dudy. PiS w sposób najzupełniej oczywisty liczy na taki scenariusz, więc wyborcy anty-PiSu – i ci z lewej, i ci z prawej – muszą zacisnąć zęby i zagłosować w drugiej turze na nie-Dudę, bo to naprawdę będzie walka ze Złem.

Po drugie, Duda liczy na głosy ultra-prawicowców, religijnych fundamentalistów, nacjonalistów i faszystów. I właśnie dlatego Duda tak ostro wypowiada się przeciwko sędziom, przeciwko elitom i przeciwko Unii Europejskiej. Duda liczy, że przy demobilizacji anty-PiSu, zwycięży w drugiej turze dzięki głosom ideowych zwolenników, dzięki symbolicznie dowartościowanej prowincji i dzięki antyeuropejskim nacjonalistom. Anty-PiS, zbrzydzony zbyt prawicowym lub zbyt lewicowym kandydatem w drugiej turze, powinien się dobrze zastanowić, czy warto zachować swoją ideową czystość za cenę oddania jeszcze większego wpływu na rządy ksenofobom, społecznym reakcjonistom i faszystom.

W tym roku Andrzej Duda nie będzie już mógł się przedstawiać jako kandydat antystablishmentowy, występujący przeciwko wypranemu z pomysłów, zmęczonemu samym sobą obozowi władzy. Przeciwnie, za Dudą, a zwłaszcza przeciwko Dudzie, stać będą wszystkie dokonania PiSu i osobiste dokonania Dudy jako prezydenta. To z nich powinien być w wyborach rozliczany. Gdybym miał wymienić najważniejsze osiągnięcia prezydentury Andrzeja Dudy, to poza bezwolnym podpisywaniem wszystkiego, co mu posłańcy Kaczyńskiego podsuwają, nocnymi czatami z Leśnym Ruchadłem i mniejszymi lub większymi wizerunkowymi wpadkami za granicą (zobacz także tutaj), wymieniłbym trzy rzeczy:

  1. Ułaskawienie przestępców z CBA,
  2. Zaprzysiężenie w środku nocy dublerów do Trybunału Konstytucyjnego,
  3. Promowanie piękna naszego kraju poprzez regularne wizyty w ośrodkach narciarskich i odwiedzenie wszystkich 380 powiatów.

Za to ostatnie Andrzejowi Dudzie należy się złota Odznaka Krajoznawcza PTTK. I nic więcej.

odznaka2

Opera Rara, 23 stycznia

Gioacchino Rossini, Sigismondo, Franco Fagioli, Francesca Chiejina, Capella Cracoviensis, dyr. Jan Tomasz Adamus, reż. Krystian Lada, Teatr Słowackiego

Przez pierwsze kilkanaście minut zastanawiałem się co ja tutaj robię?! Na scenie niezrozumiały chaos, Franco Fagioli śpiewa dziwnie słabo, orkiestra lekko fałszuje, chyba trzeba będzie wyjść po pierwszym akcie.

Wtem! Na scenie, a tak naprawdę pomiędzy krzesłami publiczności, pojawiła się Francesca Chiejina, młoda nigeryjsko-amerykańska sopranistka. Zaśpiewała, i to jak!  Chiejina ma piękny, czysty, bardzo donośny głos, niczego też nie można zarzucić jej technice. A potem jeszcze pojawił się bas, Kenneth Kellogg, Fagioli się rozśpiewał, a i tenor Pablo Bemsch śpiewał bardzo dobrze. Przedstawienie, które się kiepsko zapowiadało, okazało się bardzo ciekawe.

Sigismondo to nie jest porywająca muzyka, ale Rossini pozwolił wyśpiewać się czwórce głównych protagonistów. Bardzo dobrze wypadły zwłaszcza liczne duety i tria oraz partie z udziałem chóru. O ile pierwszy akt należał zdecydowanie do Franceski Chiejiny, to w drugim Franco Fagioli dał popis swoich nieprawdopodobnych możliwości wokalnych. A ja od czasu do czasu słyszałem coś a to z Wilhema Tella, a to zwłaszcza z Cyrulika sewilskiego. Co wcale nie musi być złudzeniem: Rossini napisał Sigismonda w 1814, Cyrulika zaś ledwie dwa lata później, w 1816. Całkiem możliwe, że wykorzystał tam – i wspaniale rozwinął – niedawne pomysły i rozwiązania z Sigismonda.

Osobna uwaga należy się warstwie teatralnej tego wykonania – bo nie było to wykonanie koncertowe, jak to zazwyczaj na Opera Rara bywa, ale pełne przedstawienie. Otóż akcja Sigismonda dzieje się w jakiejś mitycznej Polsce. Przedstawienie zaczyna się wśród postaci, które zeszły z Hołdu Pruskiego Matejki, przy czym wszyscy mężczyźni – król (Fagioli), biskup, dworzanie, a także husarz, którego na obrazie nie ma, ale w sztuce o wyobrażonej historii polski nie mogło go zabraknąć – chodzą w krótkich spodenkach. Chiejina, gdy już przeistacza się w królową – a raczej w królową, która udaje prostą pasterkę udającą królową; te libretta są naprawdę skomplikowane – występuje w kostiumie takim, jak suknia Bony na obrazie Matejki. Od czasu do czasu postacie robią głupie miny i śmieszne rzeczy, ale pierwszy akt kończy się nieźle: gdy król Sigismondo mobilizuje swoje wojska do walki z najeźdźcą Ulderykiem, przypomina to chocholi taniec z Wesela: żołnierze klękają i żegnają się zamaszystym znakiem krzyża, są kosynierzy, wszyscy kręcą się w jakimś upiornym tańcu, skryty w cieniu król siedzi na wysokiej drabinie – widać, że nic dobrego z tego wyniknąć nie może, choć rzecz jest muzycznie całkiem dobra. Jeden Stańczyk usiłuje ich powstrzymać, ale zostaje odsunięty.

W drugim akcie jest gorzej, bo reżyser stara się nam wbić swoje przesłanie, moim zdaniem, zbyt nachalnie. Pojawiają się kolędnicy, którzy zrzucają koszule i stają się grupką osiłków-kiboli, usiłujących zastraszyć kogo się da. To właśnie jest armia Sigismonda. Z sufitu spada wielki napis „Polska dla Polaków”: artyści grający przeciwników Sigismonda – występujący w tej scenie w kostiumie inspirowanym strojem Lajkonika Kellogg i Chiejina – są nie-biali. Wojsko Sigismonda przegrywa decydującą bitwę, pojawia się grupa statystów o nie-słowiańskim wyglądzie, reprezentujących zwycięską armię Ulderyka. Następuje jednakowoż konieczna w tych operach finałowa scena pojednania i wzajemnego wybaczenia, napis „Polska dla Polaków” zmienia się w zwykłe „Polska”, członkowie wrogich armii mają się ku sobie, najpierw nieśmiało i ze wstydem, ale w końcu zaczynają ze sobą tańczyć, co jest dobrze zagrane. Jeden z osiłków Sigismonda tańczy z ciemnoskórym chłopakiem z armii Ulderyka.

Po spektaklu wykonawcy, dyrygent i reżyser zebrali zasłużone oklaski. Jak to jest w zwyczaju, główni wykonawcy dostali kwiaty. Dostał więc Franco Fagioli, dostała też Marzena Lubaszka, która śpiewała małą i słabo słyszalną (ona ma cichy głos) partię, a poza tym jest żoną Adamusa. A Francesca Chiejina, która zaśpiewała fantastyczną rolę i była drugą, po Franku Fagiolim, wielką gwiazdą tego przedstawienia, nie dostała. Fagioli dał jej jedną różę ze swojego bukietu. To nie było reżyserowane. Tak wyszło. Polska dla Polaków.

chiejina

Francesca Chiejina

Chaos

Niewiele osób jest chyba w stanie śledzić od strony prawnej zawiłości związane z najnowszą PiSowską próbą zniewolenia Sądu Najwyższego. Jutro – w czwartek, 23 stycznia – SN w składzie trzech izb miał orzec, czy osoby wskazane prezydentowi przez neo-KRS do powołania na stanowiska sędziowskie mogą orzekać. SN miał tu odpowiedzieć na pytania prawne zadane przez jeden z Sądów Apelacyjnych, a jest przy tym – jak twierdzi sam SN – związany wyrokiem TSUE, który zobowiązał go do takiego rozstrzygnięcia. Chcąc zablokować to posiedzenie, marszałek Witek wystąpiła do obsadzonego obecnie w całości przez PiS Trybunału Konstytucyjnego o rozstrzygnięcie sporu kompetencyjnego, choć wedle ekspertów żadnego sporu kompetencyjnego tu nie ma. Mgr Julia „Wolfgangowa” Przyłębska, uważana przez PiS za prezeskę TK, ogłosiła, że posiedzenie SN zostaje zawieszone. W odpowiedzi rzecznik SN stwierdził, że posiedzenie nie jest zawieszone, a SN na jutrzejszym posiedzeniu sam rozstrzygnie, jak ma się zachować wobec wniosku do TK.

Sądzę, że SN postanowi jutro zignorować wniosek do TK i oświadczenie Przyłębskiej i że bardzo dobrze to uzasadni. PiS oczywiście tego nie uzna, a sprzyjający PiS prawnicy uzasadnią to stanowisko równie elokwentnie. W konsekwencji SN i większość polskich sędziów uzna, że Izba Dyscyplinarna nie jest sądem w myśl prawa europejskiego, ale pan Zbyszek, sama Izba Dyscyplinarna i cały PiS będą twierdzili inaczej i będą próbowali karać niepokornych sędziów. Ci wyroków Izby Dyscyplinarnej nie będą uznawać i chaos, jaki już panuje w polskim sądownictwie, jedynie się pogłębi.

A chaos i tak już jest wielki: Strony już kwestionują niekorzystne dla siebie wyroki twierdząc, że skoro w składzie orzekającym byli sędziowie powołani na wniosek neo-KRS, sąd był nieprawidłowo obsadzony i wyrok jest wobec tego nieważny. Za chwilę to samo zaczną robić sądy europejskie, jeśli niekorzystne wyroki będą dotyczyć ich obywateli. Za chwilę już zupełnie nie będzie wiadomo, kto w Polsce jest sędzią, a kto tylko uważa, że sędzią jest i które wyroki obowiązują, a które nie. I nie mówimy o jakichś sprawach politycznych, ale o banalnych (choć niezwykle istotnych dla zaangażowanych osób) sprawach karnych, cywilnych, gospodarczych.

Całkowitą odpowiedzialność za ten stan rzeczy ponosi PiS, który, żeby przełamać „imposybilizm prawny” uniemożliwiający mu autorytarne, całkowicie woluntarystyczne i wolne od wszelkiej odpowiedzialności sprawowanie władzy, postanowił złamać zasady rządów prawa i trójpodziału władz i podporządkować sobie sądy. PiS twierdzi coś wręcz przeciwnego, mianowicie, że za chaos odpowiada „kasta”, która nie chce podporządkować się woli sejmowej większości. To nieprawda: rządy większości nieliczącej się z prawem, w tym z prawem europejskim i nierespektujące praw mniejszości to dyktatura, niedemokratyczna w dokładnie ten sam sposób i w tym samym sensie, jak niedemokratyczna była „dyktatura proletariatu”, system ustrojowy PRLu, na którym PiS się coraz wyraźniej wzoruje.

Dodatkową konsekwencją jest narastające przekonanie, że prawo nie jest emanacją jakichś wyższych, uniwersalnych zasad, a jedynie emanacją woli rządzącej większości. To również jest PRLowsko-bolszewicka zasada. Z woli PiSu gotowego zrobić (prawie?) wszystko, żeby utrzymać władzę, cywilizacyjnie wracamy do czasów, jak się wydawało, minionych.

Na zakończenie przypomnę, że podobna sprawa już miała miejsce.  Gdy pod koniec 2015 Sejm miał wybierać sędziów-dublerów do TK, Trybunał Konstytucyjny – nie jednoosobowo, ale w składzie jedenastoosobowym – wydał postanowienie o zabezpieczeniu postępowania, zakazujące Sejmowi dokonania wyboru sędziów TK do czasu rozstrzygnięcia przez sam TK, czy nowelizacja ustawy o TK uchwalona pod koniec kadencji PO była zgodna z konstytucją. Marszałek Kuchciński to postanowienie zignorował, a oczywiście znaleźli się prawnicy, którzy argumentowali, że TK w ogóle takiego postanowienia nie miał prawa wydać. Dziś mgr Przyłębska ogłosiła, że postępowanie przed SN jest zawieszone, ale SN zapewne to postanowienie zignoruje. Kto mieczem wojuje, od miecza ginie.

P5170316