Ludzi oburza księżowska pedofilia, a już zwłaszcza bezkarność księży-pedofilów. Oburza zakłamanie Kościoła, przejawiające się w niesłychanej dbałości o to, aby żadnego księdza bezpodstawnie nie oskarżyć, przy ostentacyjnym braku współczucia dla ofiar, które są wtórnie wiktymizowane („zwiódł księdza na złą drogę”) i stają samotne i bezradne wobec całej organizacyjnej machiny Kościoła. Ludzi oburza, że najgorszą winą, jaką Kościół dostrzega, jest, że ksiądz-pedofil „nie dochował ślubów”, jedynym zadośćuczynieniem, jakie Kościół skłonny jest zaoferować, są modlitwy pokutne, a tymczasem oskarżani księża są przez swoich biskupów awansowani na wyższe stanowiska. Ludzi oburza, gdy prokurator stanu wojennego, Stanisław Piotrowicz, zostaje przez arcybiskupa odznaczony za obronę proboszcza-pedofila z Tylawy; nawiasem mówiąc, tenże proboszcz, skazany na wyrok w zawieszeniu, regularnie prowadzi audycje religijne w mediach Tadeusza Rydzyka, co jest źródłem zgorszenia.
Ludzie złoszczą się na swojego pazernego proboszcza czy wikarego-alkoholika. Widzą hipokryzję księdza, który naucza jak strasznym grzechem są stosunki pozamałżeńskie, a cała wieś dobrze wie, kto jest ojcem dziecka księżowskiej gospodyni. Ludzie wściekają się na biskupów w ich „złotych, ale skromnych” pałacach, jeżdżących drogimi samochodami. Ludzi złoszczą tabuny sowicie opłacanych kapelanów, afiliowanych przy najróżniejszych instytucjach państwowych. Ludzie za fanaberię uznają pęd do budowania okazałych świątyń w każdej wsi, podczas gdy stojące tam stare kościoły, może trochę krzywe, zapełniają się tylko w największe święta. Coraz większej liczbie osób doskwiera przepych kościelnych uroczystości, a niektórym nie podoba się mieszanie się Kościoła do polityki i demonstrowany sojusz ołtarza z tronem. Żałosne wygibasy przywódców państwa na quasi-kościelnych imprezach często budzą niesmak i poczucie zażenowania, a wprost sprzeczne z chrześcijaństwem jawnie nacjonalistyczne postawy niektórych księży i biskupów – oburzenie. Kościelna fiksacja na „etyce seksualnej”, przy lekceważeniu tylu innych problemów współczesnego świata, wzbudza złość i politowanie.
Mówiąc krótko, ludzie w Polsce – nie wszyscy, ale wielu – są antyklerykalni. Nie znaczy to jednak, że są przeciwnikami religii. Chcieliby, żeby duchowni się poprawili, ale nie oczekują ani nie domagają się, aby religia zanikła.
Niestety, Kościół, aby zachować swoje wpływy i władzę, przez lata utożsamiał jedno z drugim, doczesną instytucję z religią. Każda krytyka czy to pojedynczego księdza, czy to instytucji, była przedstawiana jako atak na wiarę, a że deklaratywny katolicyzm, na dobre i na złe, jest częścią tożsamości narodowej większości Polaków, także jako atak na polskość. To są, rzecz jasna, kłamstwa i bzdury, ale wiele osób – zwłaszcza starszych, gorzej wykształconych, z prowincji, ale pewna część młodych, wykształconych, z wielkich miast też – daje sobie wmówić, że krytyka księdza czy instytucji kościelnych jest równoznaczna z atakiem na naszą wiarę i tożsamość narodową.
Zwłaszcza jeśli antyklerykalizm, krytyka politycznej roli polskiego Kościoła czy narzucanej przez Kościół opresji wobec grup mniejszościowych, mieszane są z rzeczywistymi zachowaniami antyreligijnymi. Gdy Smarzowski czy bracia Sekielscy robią swoje filmy, gdy biskupi krytykowani są za swoją tchórzliwie wyniosłą postawę wobec ofiar seksualnych występków księży, gdy przemawia Jażdżewski, celem krytyki jest Kościół doczesny, ziemska instytucja religijna, nie zaś wiara jako taka. Ale gdy w internetach i zwykli użytkownicy, i dość znani pisarze czy też osoby w swoich środowiskach wpływowe piszą o Kościele jako o „pedofilskiej sekcie” i „watykańskich okupantach”, wiarę nazywają „średniowiecznymi zabobonami” (czemu, na Boga, średniowiecznymi?!), gdy oskarżają dominicantes o to, że samym uczestnictwem w nabożeństwach czynią się odpowiedzialnymi za występki Kościoła, granica się zaciera. A wyśmiewanie uczestników nabożeństw, manifestacje pod znakiem Świętej Waginy – do urządzania których manifestujący, powtarzam, mają pełne prawo i niech nikt nie waży się go im odbierać! – czy podobne wydarzenia bez wątpienia są już atakiem na samą religię.
Tę konfuzję cynicznie wykorzystują spin-doktorzy PiSu, mobilizując tradycjonalistyczny i religijny elektorat do głosowania na PiS, bo w przeciwnym razie „lewacy” będą niszczyć religię i sprowadzą feministki i gejów, żeby seksualizowali i deprawowali nasze dzieci. Zdanie Jestem katolikiem, więc głosowałem na PiS wcale nie jest takie rzadkie. Gdyby tych ludzi zapytać, to przynajmniej część by przyznała, że nieudolność PiSu we wszystkim, oprócz rozdawnictwa, zinstytucjonalizowane przez tę partię nepotyzm i kolesiostwo, a wreszcie Jarosław Kaczyński nieustannie manifestujący, że „państwo to ja”, nie budzą w nich entuzjazmu. No, ale gotowi są na to się zgodzić, jeśli taka jest cena obrony wiary.
Dlatego uważam, że antypis, czy też raczej dobra siła, o której mówił Donald Tusk, nie powinna się PiSowskim spin-doktorom podkładać. Nie powinna stwarzać okazji do utożsamiania sprzeciwu wobec PiSu z atakami na wiarę. Pomaganie PiSowi w mobilizacji tradycjonalistycznego elektoratu jest strzelaniem sobie w stopę. Wprowadzenia świeckiego państwa musi oznaczać ograniczenie politycznej i ekonomicznej roli Kościoła, a zwłaszcza ukrócenie jego nieuzasadnionej dominacji w sferze symbolicznej, ale do tego nie trzeba śmiać się z nabożeństw, procesji i ich uczestników ani czynić ludziom wyrzutów, że posyłają dzieci na religię i „chodzą do kościółka”. Nie trzeba nawet odwoływać konkordatu (choć wskazana byłaby renegocjacja niektórych aktów niższego rzędu tam wymienianych), wystarczyła by realizacja jego postanowień, ale niczego ponad to: Kościół bowiem, dzięki uległości polityków, uzyskał de facto o wiele silniejszą pozycję, niż gwarantowała mu ta umowa.
Wiem, że lewica ma trudności ze zrozumieniem tego postulatu, oni bowiem też mylą antyklerykalizm z wrogością wobec religii, tylko niejako od drugiej strony. Jeśli chodzi o postulaty obyczajowe, lewica przypomina, że 80% zwolenników Platformy popiera związki partnerskie, a prawie tyle samo jest za liberalizacją prawa aborcyjnego. To dobrze. Ale „popiera” znaczy tyle, że gdyby odbywało się referendum, zagłosowaliby za, co jednak nie znaczy, że postulaty te uważają za szczególnie ważne w obecnej sytuacji, tak ważne, że należy z nich tworzyć oś programu. W tym nie ma niczego dziwnego. Przecież gdyby zapytać Marceliny Zawiszy („ludzi nic nie obchodzi Trybunał Konstytucyjny”) czy Roberta Biedronia („to nie jest moja wojna”), czy popierają zasadę rządów prawa, z pewnością odpowiedzieliby, że tak, choć jednocześnie wokół innych postulatów budują swoje programy i czym innym przyciągają swoich niezbyt licznych zwolenników. No i fajnie. Mają do tego prawo.
Dla mnie jako dla kogoś, kto chciałby o sobie myśleć jako o człowieku, Europejczyku i chrześcijaninie, choć jest jedynie Polakiem i katolikiem, rozróżnienie pomiędzy antyklerykalizmem a atakiem na religię, wraz z jego politycznymi konsekwencjami, jest bardzo ważne.