Z wielkiego zwycięstwa PiS w eurowyborach wynika dla mnie przede wszystkim ten sam wniosek, co z wyborów samorządowych: Można przegrać w miastach, a mimo to wygrać w całej Polsce, jeśli w miastach utrzyma się przyzwoite poparcie i wyraźnie wygra na prowincji. Podział na miasta z jednej, wieś i małe miasta z drugiej strony jest w tej chwili najwyraźniejszym podziałem w Polsce. To nie jest zresztą jakaś polska osobliwość. Zupełnie tak samo można objaśnić wynik referendum brexitowego i wygraną Donalda Trumpa, choć w Stanach jest to dodatkowo komplikowane przez tamtejszą ordynację wyborczą.
Jeśli Koalicja Europejska, czy jak tam w jesiennych wyborach nazwie się zjednoczona demokratyczna opozycja antypisowska, szybko nie zrozumie przyczyn tego podziału, a zrozumiawszy, nie spróbuje mu przeciwdziałać, przegra marnie. Poza cechami jakoś tam wspólnymi dla Polski, Wielkiej Brytanii, Stanów Zjednoczonych i innych krajów zachodnich (choć w kontynentalnej Europie zachodniej ten podział jest pewnie mniej wyraźny z uwagi na znaczną urbanizację) – miasta są „postępowe”, prowincja jest „konserwatywna” – widzę cztery czynniki:
1. Prowincja jest biedniejsza od dużych miast, więc transfery socjalne mają tam większe znaczenie, tym bardziej, że na prowincji trudno jest o pracę. Mieszkańcy prowincji są wobec tego głęboko wdzięczni za 500+ i różne inne dodatki, w tym trzynastą emeryturę (świadczenie jednorazowe, czego PiS w swoim przekazie bynajmniej nie eksponuje) i boją się, że PO im to odbierze, a PiS ich w tych lękach utwierdza, co z tego, że kłamliwie. Nie należy się o to obrażać, tylko podkreślać, że opozycja antypisowska żadnych świadczeń biednym nie odbierze. Być może, cóż, trzeba być economic with truth (tak jak PiS!), nie mówić, że wprowadzi się górny próg dochodów uprawniających do tych świadczeń, bo to jest skomplikowane. Mówić, że po wygranej niczego się nie odbierze i już.
2. PiS pożarł prawie cały elektorat PSL, co zresztą też już się ujawniło w wyborach samorządowych. PiS zrobił to dezawuując PSL jako słabego i uległego wobec „brukselskiego dyktatu” sojusznika „złodziejskiej PO” oraz świadomie rozbijając wszelkie instytucje i organizacje budowane przez PSL, nawet te niepolityczne, jak grupy producenckie (PiS, jak komuniści przed nimi, nie znosi niczego, co jest niezależne od władz państwowych). Obiektywnie jest to działanie wbrew interesom wsi, ale co z tego? Dalej, PiS przejął władzę, od centrali w Warszawie po gminne delegatury, w licznych instytucjach, od których na co dzień zależy funkcjonowanie rolnictwa, takich jak Agencja Restrukturyzacji i Modernizacji Rolnictwa. Instytucje te są ponadto ważnymi pracodawcami na prowincji. Po przejęciu znacznej części samorządów powiatowych i gminnych, także będących niesłychanie ważnymi pracodawcami, znikły ekonomiczne przesłanki lojalności mieszkańców wsi wobec PSL. W dodatku działa straszak, którym Mateusz Morawiecki całkiem otwarcie posługiwał się w wyborach samorządowych: Jeśli wybierzecie odpowiednich przedstawicieli, rząd może da wam trochę pieniędzy, ale jeśli wybierzecie niewłaściwie, rząd wam na pewno nic nie da. PiS całkiem słusznie przedstawia się jako największy obrońca polskiej wsi, ale nie tłumaczy, że stało się to dzięki temu, że uczynił wieś całkowicie bezbronną wobec władz centralnych i ich lokalnych przedstawicieli.
Jeśli można dopatrywać się w tym czegoś dobrego, to tylko tego, że działacze PSL, jeśli zachowali jakiś kontakt z rzeczywistością, powinni zrozumieć, że startując samodzielnie, PSL ma znikome szanse na przekroczenie progu wyborczego.
Cóż zatem powinna robić antypisowska opozycja? Po pierwsze, ze wszech sił starać się budować struktury ekonomicznie uniezależniające wieś od władz centralnych, ale to jest program na lata. Po drugie, wspierać kandydatów PSLowskich, jeśli ta partia nie straci zdrowego rozsądku i wystartuje w ramach zjednoczonej opozycji. Po trzecie, tłumaczyć, że PiS od początku swoich rządów niczego realnie dla wsi i małych miast nie zrobił, a antypis może to zrobić.
3. PiS dla prowincji nie zrobił niczego realnie, ale zrobił bardzo dużo w sferze symbolicznej. Jak? Jeżdżąc tam, spotykając się z ludźmi. W obu kampaniach 2015, prezydenckiej i parlamentarnej, PiS objeżdżał Polskę prowincjonalną. Dr Duda do pewnego momentu robił to jeszcze w czasie swojej kadencji. Morawiecki w kampanii samorządowej (za pieniądze państwowe, nie za pieniądze komitetu wyborczego) zjeździł Polskę prowincjonalną wzdłuż i wszerz. Jarosław Kaczyński lubi podkreślać, jak on dużo podróżuje po Polsce. Beata Szydło odwiedziła pewnie każdy powiat okręgu małopolsko-świętokrzyskiego. Po co? Żeby ludzie z mniejszych miejscowości zauważyli, że są dla kogoś ważni, komuś na nich zależy, nawet jeśli w rzeczywistości zależy im tylko na ich głosach, jak PiSowi. Robił to Lepper, teraz robi to PiS, który przejął jego elektorat i jego metody. A opozycja antypisowska – nie. Ograniczyła się do dużych i średnich miast. No i mamy, co mamy. Po wyborach samorządowych pisałem:
Wreszcie przywódcy Koalicji Obywatelskiej muszą na prowincję jeździć, być tam: Nie tylko w Warszawie, Krakowie czy Białymstoku, ale też w Sochaczewie, Limanowej i Sokółce, nawet jeśli mogą się tam spodziewać niechętnego przyjęcia. Trudno. I nie mówić tylko o demokracji, wartościach europejskich i emancypacji grup wykluczonych, ale także o autobusach, szkołach i skupie jabłek. Z drugiej strony nie udawać, że rozdawnictwo socjalne czy programy dopłat do energii, paliwa i Bóg wie czego wszystko załatwią. Prawica, jeśli już musi, rozdaje pieniądze. Lewica i liberałowie – po prostu demokraci – powinni dbać o wysoką jakość usług publicznych.
4. Osobną kwestią są konsekwencje skandalu pedofilskiego w Kościele, a zwłaszcza filmu braci Sekielskich Tylko nie mów nikomu. Przypominam, że istotą skandalu nie jest to, że wśród duchownych zdarzają się pedofile, ale że Kościół, jako jedyna instytucja na świecie, w sposób zorganizowany tuszował te przestępstwa i ukrywał występnych księży, co często doprowadzało do tego, że mieli oni okazję molestować kolejne dzieci. Po emisji filmu, a zwłaszcza po jednoznacznym wystąpieniu Kaczyńskiego „w obronie” Kościoła, wiele osób oczekiwało, że przyczyni się on do mobilizacji sił anty-pisowskich. Wiele liczyło przy tym, że skandal pedofilski doprowadzi do bardzo szybkiego upadku Kościoła w stylu irlandzkim; żeby przyspieszyć ten proces, oskarżali wiernych, że przez sam fakt uczestnictwa w praktykach religijnych ponoszą odpowiedzialność za pedofilię księży i ukrywanie jej przez instytucjonalny Kościół. Jednocześnie Koalicja Europejska, a przynajmniej jej część, zaczęła dość mocno akcentować postulaty lewicowe, zwłaszcza dotyczące homoseksualistów (czy też, jak to się teraz mówi, osób LGBT).
Jedno i drugie okazało się błędem, gdyż pozwoliło PiSowi, ramię w ramię z najbardziej reakcyjną częścią Kościoła, przedstawiać postulaty Koalicji Europejskiej jako atak na Kościół, a wręcz na samą wiarę. W rzeczywistości antyklerykalizm, oburzenie na skandal pedofilski i popieranie postulatów emancypacyjnych, nie są równoznaczne z atakiem na religię. Konsekwencją skandalu pedofilskiego w Kościele powinno być to, żeby Kościół, owszem, odpowiedział za swoje winy i żeby się poprawił, nie zaś zanikł, Bóg zaś kocha wszystkich, gejów także. Wiara jest ważną częścią tożsamości wielu polskich wyborców. Jeśli ktoś ich kłamliwie podburzy, jak zrobił to PiS, że postulaty antyklerykalne i emancypacyjne są atakiem na ich tożsamość, zagłosują przeciwko domniemanym napastnikom. I tak się stało. Świadczyć o tym może rozkład frekwencji: bardzo wysoka, jak na eurowybory w Polsce, była wyższa w województwach wschodnich, bardziej wiejskich, tradycyjnych, religijnych i głosujących na PiS, niż w województwach zachodnich, mocniej zurbanizowanych, otwartych, mniej religijnych i głosujących na Koalicję Europejską.
Postulaty emancypacyjne są ważne dla grup uważających się za uciśnione. Bezwzględnie należy się przeciwstawiać dyskryminacji, na przykład prześladowaniu „pedałów” w szkołach. Tu w ogóle nie ma wątpliwości, podobnie jak w kwestii rzetelnej edukacji seksualnej. Dla gejów ważna jest też kwestia legalizacji małżeństw jednopłciowych i należy to uszanować, ale niekoniecznie trzeba brać to na swoje sztandary, bo można zostać kłamliwie i niesłusznie oskarżonym o atakowanie religii – co prawda da się z tego wytłumaczyć, jednak pod warunkiem, że ktoś tych tłumaczeń zechce słuchać. A na razie nie chce. Sorry, taki mamy klimat. W dodatku część osób, jak sądzę, rzeczywiście wrogich religii, zaczęła swoje poglądy nawet nie tyle publicznie manifestować, ile epatować nimi publiczność, na przykład niosąc w przeddzień wyborów w gdańskiej Paradzie Równości wizerunek Świętej Cipy w koronie. Osoby te mają prawo do takich poglądów, mają prawo do ich publicznego manifestowania i niech nikt nie waży się tego prawa kwestionować. Lewica i liberałowie, demokraci, powinni tego prawa bronić, co jednak nie znaczy, że muszą wizerunek Świętej Cipy publicznie afirmować. Wiele osób, zresztą z jednej i z drugiej strony spektrum ideowego, myli tolerancję z afirmacją. Rozróżnienie jest trudne, ale trzeba się tego nauczyć. Siła polityczna, która w kraju, który deklaruje się jako bardzo religijny, pozwala sobie przyprawić gębę wroga religii, aż się prosi o porażkę. Zresztą bądźmy szczerzy: tak, jak osoby, dla których religia jest ważną przesłanką decyzji politycznych, raczej nie zagłosują na PO, bo mają PiS, tak też osoby, dla których najważniejsze są ich radykalne poglądy lewicowo-tożsamościowe, raczej na Platformę nie zagłosują, bo będą miały swoje lewicowe ugrupowanie, oby nad progiem wyborczym.
Nie chce zbytnio przedłużać tej notki, więc resztę moich powyborczych refleksji opublikuję innym razem.


Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.