Swojacy

Jarosław Gowin zabłysnął dziś stwierdzeniem, że gdy był ministrem sprawiedliwości, to często nie starczało mu do pierwszego. A zarabiał wtedy 17,5 tysiąca brutto. Gowin powiedział to broniąc decyzji pani Szydło o przyznaniu niezwykle hojnych nagród ministrom, wiceministrom i innym wysokim urzędnikom, a także sobie samej.

Muszę powiedzieć, że jest w tym wszystkim coś, co mnie zdumiewa. Gdy Elżbieta Bieńkowska na taśmach kelnerów mówiła, że „za sześć tysięcy [na stanowisku wiceministra] pracować będzie tylko złodziej lub idiota”, był wielki krzyk, płacz i zgrzytanie zębów. Dziś PiS mówi w zasadzie to samo i ludziom to nie przeszkadza. No tak, Gowin przesadził z tym „nie starczało do pierwszego”, ale panuje zgoda, że ministrowie, wiceministrowie i inni wyżsi urzędnicy powinni „godnie” zarabiać.

„Wystarczy nie kraść”, mówiła pani Szydło, kontrastując dobre wyniki finansowe swojego rządu z dokonaniami poprzedników. W powszechnej opinii, w Miastku i gdzie indziej, Platforma kradła, więc to dobrze, że zastąpił ją PiS. Pewnie ktoś tam w Platformie kradł, w końcu działacze Platformy to nie był hufiec anielski, ale zupełnie szczerze mówiąc, żadne większe afery złodziejsko-łapówkarskie, żadne większe przekręty, w które zaangażowany byłby ktoś z Platformy, nie przychodzą mi do głowy. A tymczasem PiS kradnie bardziej, niż Platforma, ale w rękawiczkach, zachowując pozory formalnej legalności. Wyłudzane dotacje z europarlamentu na kongres partii pana Zbyszka, wielomilionowe nagrody dla ministrów i wojewodów, setki milionów wyprowadzane ze spółek Skarbu Państwa i przeznaczane na partyjne kampanie PiSu, obsługiwane przez firmy prowadzone przez swoich, bardzo podejrzane zabiegi lobbystyczne wokół zamówień dla MON, czego najprawdopodobniej efektem był zakup za 2,5 mld złotych, bez przetargu, samolotów dla VIP (pani Kempa osobiście latała do USA aby wybrać do nich tapicerkę), lokowanie przez państwowe firmy reklam wyłącznie w PiSowskich mediach, dziesiątki milionów publicznych pieniędzy przekazanych na „dzieła” pana dyrektora Rydzyka, 2,5 miliona dotacji na szemrany biznes edukacyjny pana Szydło, co osobiście zatwierdziła pani Szydło, ponad 4 mld złotych z Bankowego Funduszu Gwarancyjnego na sfinansowanie upadku SKOKów senatora Grzegorze Biereckiego, hojnego sponsora PiSowskich mediów w chudych czasach i tak dalej, i tak dalej, a przede wszystkim posady, tysiące posad w instytucjach publicznych i spółkach Skarbu Państwa dla swoich, czyli dla działaczy PiSu, ich krewnych i znajomych: od stanowisk za kilkadziesiąt tysięcy złotych miesięcznie w wielkich spółkach po niskie stanowiska urzędnicze w rządowych agendach w gminach w całej Polsce. Bez konkursów, bez konieczności wykazania się jakimikolwiek kompetencjami, ważne, że ktoś jest swój.

I co? I nic! Suweren wie swoje: To Platforma kradła, a PiS „dba o sprawy zwykłych ludzi”.

Gdy napisałem podobną rzecz na fb, znajomy skomentował „PiS to swojaki, mogą wszystko”.

I tu doznałem olśnienia. Swojaki! To jest klucz, który objaśnia może nie wszystko, ale bardzo wiele rzeczy w Polsce po 2015. Platforma, lemingi z wielkich miast i wielkomiejska klasa średnia, aspirująca do wyższej, są obcy. Inaczej mówią, inaczej się zachowują, a w dodatku chcą narzucić swoje poglądy i swoją narrację innym. Nie na darmo z piątki klasycznych inteligenckich zawodów – lekarz, prawnik, nauczyciel, inżynier, artysta – przedstawiciele dwu pierwszych są znienawidzeni, bo bogacą się na cierpieniu ludzi, którymi w dodatku pomiatają, a przedstawiciele trzeciego i czwartego są lekceważeni. Zawód piąty w pewnym sensie zanika, bo choć ludzie wciąż coś piszą i wystawiają, nikt już nie jest traktowany jak sumienie i duchowy przewodnik narodu ani nawet jako pośrednik w dostępie do piękna, choć niektórzy wciąż jeszcze roszczą pretensje…

Suweren zaś nie lubi obcych, lubi tylko swoich. Nie lubi ciapatych, pedałów, muslimów i Żydów i wreszcie, do jasnej cholery, może to głośno powiedzieć! Niemców i Ruskich też nie lubi, Amerykanów niby-to lubi, ale się z nich śmieje. Nie lubi, gdy się mu mówi, że nasza przeszłość nie była tak bohaterska i nieskalana, jak nas uczono. Nie lubi tych, którzy się wywyższają. Nie lubi oratoriów Pendereckiego, woli Zenka Martyniuka i Despacito, niechby i z playbacku. Nie czyta, nie bywa, nie zna świata i go nie rozumie, w związku z czym się go boi. Pogardliwie traktujących go paniczyków, zajadających się jakimś robactwem, też nie lubi. Te paniczyki na pewno kradły, bo skąd by miały pieniądze, jak nie z krzywdy ludu?! Jeśli nie kradły, to za pieniądze wysługiwały się Niemcom, Żydom i brukselskim urzędasom, którzy chcą prostować banany. A PiS tylko dba o swoich, co przecież jest potrzebą naturalną i zrozumiałą. Ktoś w końcu musi tymi dyrektorami, inspektorami, ministrami zostać, więc to dobrze, że zostają nimi swoi, którzy ładnie chodzą do kościoła, szanują pamięć o naszych dzielnych żołnierzach i nie będą się słuchać jakichś Żydów czy Niemców.

Suweren nie lubi też tych, którzy mu to mówią.

Pisał Mickiewicz

Nasz naród jak lawa,
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
Lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
Plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.

To jeden z fałszywych romantycznych mitów, którymi nas karmi szkoła, które kształtują nasze dusze i naszą kulturę.

O, mój biedny, nieszczęsny ludu…

Adam Mickiewicz

Edit: Poprawiłem fragment o inteligenckich zawodach.

Świat: jak to działa

Prowadziliśmy kiedyś bloga popularnonaukowego pod nazwą Świat: jak to działa, najpierw na bloxie, potem na stronach Tygodnika Powszechnego. Blog przez jakiś czas był bardzo aktywny i cieszył się sporą popularnością, ale z czasem, gdy ja zostałem jego kierownikiem, zamarł, a w końcu straciliśmy do niego dostęp właścicielski. Na blogu pojawiło się sporo wartościowych notek i choć nowe przestały być publikowane, te stare chyba nadal były czytane.

Kilka dni temu dowiedziałem się, że blog na stronach Tygodnika zostanie wkrótce zlikwidowany. 

Ponieważ jednak pierwotna wersja bloga, ta na bloxie, wciąż istnieje (!), postanowiłem przenieść tam część moich notek z TP. Nie gwarantuję, że będę tam pisał coś nowego, ale stare notki chciałem ocalić. Mam nadzieję, że współautorzy bloga mi to wybaczą.

Zapraszam zatem na bloga Świat: jak to działa.

Flammarion

Wokół ustawy – 2. Świadomość historyczna

Dyskutuję prywatnie na temat ustawy – i na inne tematy też – z moim wieloletnim, serdecznym, wrażliwym znajomym, z którym się kompletnie nie zgadzam. W pewnym momencie na pytanie dlaczego, jeśli nie dla obrony dobrego imienia Narodu Polskiego przed niesprawiedliwymi atakami, Kaczyński kazał uchwalić ustawę, przywołałem moje głębokie przekonanie, że Kaczyński ukształtował się mentalnie w latach ’60 i skostniał w tym kształcie, a teraz chce odtworzyć świat swojej młodości, który rozumiał i w którym czuł się dobrze

a wtedy o szmalcownikach mówiło się mało i niechętnie, o pogromach na Podlasiu wcale, o pogromie kieleckim co najwyżej półgębkiem, o udziale Polaków w wyłapywaniu Żydów uciekających z gett zupełnie nie. Nawet o łódzkim getcie i Chaimie Rumkowskim też nie. Polska przedstawiana była jako niezłomny, bohaterski, waleczny bastion oporu przeciwko Niemcom, Polacy Żydom pomagali, a jeśli nie, to tylko z uwagi na straszliwy terror niemiecki. Nieliczni szmalcownicy byli karani przez Państwo Podziemne. Miało to uzasadnienie, jako że straszak „niemieckiego rewanżyzmu” miał jednoczyć Naród wokół Partii. Z czasem, od lat ’70, zaczęto nawet mówić, że walczyły nie tylko GL i AL, Janek Krasicki i Hanka Sawicka, ale też BCh, a nawet AK – partyzanci byli w porządku, tylko dowódcy źli. Suweren też się na tych opowieściach wychował i o tym, że byli Polacy, którzy mordowali Żydów, słyszeć nie chce. I tego dotyczy ustawa. A Partia znów jest jedna.

Mój znajomy odparł mi

No myślę, że JK też miał inne źródła wiedzy o okupacji.  Ja miałem, Ty miałeś, a on nie miał?

i tu się zacząłem zastanawiać, jakie ja rzeczywiście miałem wówczas źródła wiedzy?

Ważnym źródłem były wspomnienia osób, które pamiętały wojnę: rodziców i ich znajomych, a także ukochanych i bardzo szanowanych wujków z pokolenia mojej babci. O tym napiszę osobno.

Jednak pomijając świadectwa rodzinne, moja świadomość historyczna w dzieciństwie i wczesnej młodości była ukształtowana przez PRLowską propagandę. Proszę pamiętać, że tematyka wojenna obecna była wszędzie i bez przerwy: w szkole wiele razy w ciągu roku, w oficjalnej propagandzie na okrągło, także w kulturze, w tym w tonacji „jak gonili hitlerowca, to mu opadały spodnie”. Jeśli chodzi o stosunki polsko-żydowskie, to długo wyobrażałem sobie, że było jak w Zakazanych piosenkach: „w getcie głód, nędza i chłód”, ale żydowskie dzieci stosunkowo łatwo przekradały się na stronę aryjską, gdzie żebrały o jedzenie. Ludzie, choć trochę bali się granatowej policji, okazywali tym dzieciom sympatię i starali się pomóc. Ha, granatowy policjant okazał się szmalcownikiem!

Była też niedokończona powieść Marii Zarębińskiej Dzieci Warszawy, o grupie dzieci pomagających żydowskiemu chłopcu, uciekinierowi z getta. Była to lektura szkolna we wczesnej podstawówce i w kolejnych rocznikach kształtowała pozytywny obraz relacji polsko-żydowskich. W powieści padają jakieś aluzje do powstania w getcie. Pamiętam, że nikt z całej klasy nie wiedział, o czym mowa. Najbystrzejsi sądzili, że chodzi o Powstanie Warszawskie – czyli całkiem na odwrót, niż wielu współczesnych Żydów, którzy słysząc o Powstaniu Warszawskim myślą, że mowa o powstaniu w getcie. 

No więc byli ci Żydzi w getcie, a potem – jakoś znikli. Niemcy ich zabili. No, tak.

Harcerstwo z kolei wykształciło we mnie kult Szarych Szeregów. Ale w optyce Szarych Szeregów Żydów po prostu nie ma! Nawiasem mówiąc, Elżbieta Janicka w znanej krytyce Kamieni na szaniec Aleksandra Kamińskiego traktuje ten całkowity, totalny brak jakichkolwiek odniesień do tematyki żydowskiej jako przejaw antysemityzmu, choćby dlatego, że brak ten świadczy, iż Żydzi nie byli „nasi”, byli obcy, nie byli Polakami, o których warto pisać. Ten nurt krytyki Kamieni na szaniec został zapomniany; w świadomości społecznej utkwiło tylko oburzenie na wskazanie elementów homoerotycznych w związku łączącym Rudego i Zośkę.

A cała wojenna historia toczyła się w Warszawie, reszty Polski właściwie nie było. We wsiach chłopi cierpieli z powodu obowiązkowych dostaw wprowadzonych przez Hitlera (i ostatecznie zniesionych dopiero przez Gierka), a w lasach rządzili partyzanci.

W drugiej połowie lat ’70, gdy w formie książkowej ukazały się Rozmowy z katem Kazimierza Moczarskiego i Zdążyć przed Panem Bogiem Hanny Krall, mój stan wiedzy zaczął się zmieniać. Wiedziałem już przynajmniej co to było powstanie w getcie. Czytałem też trochę o przedwojennym polskim antysemityzmie i jego historycznych uwarunkowaniach. Ale dalej tkwiłem w siatce wyobrażeń heroicznych: nieszczęśni Żydzi, okrutni Niemcy, dzielni, choć może nieco zbyt obojętni Polacy, ŻOB wspierana i uzbrajana przez AK. Nawet w znanym, pod wieloma względami przełomowym eseju Jana Błońskiego „Biedni Polacy patrzą na getto” (1987), pada oskarżenie o obojętność, ale nie o współudział:

Bóg tę rękę zatrzymał. Tak, Bóg, bo jeśli nie wzięliśmy udziału w tej zbrodni, to dlatego, że byliśmy jeszcze trochę chrześcijanami […] 

Gdy więc w połowie lat ’80 wyjechałem na studia do Wielkiej Brytanii i zetknąłem się tam z jadowicie polakożerczymi Żydami, oskarżającymi Polskę i Polaków o jakieś straszne rzeczy, ja przede wszystkim byłem zdumiony: Jak to? Dlaczego? Za co?! Skąd takie oskarżenia? Przecież to niemożliwe, żeby Polacy takie rzeczy robili. Wiarygodność tym oskarżeniom odbierało to, że oskarżyciele dość słabo znali polskie realia okupacyjne – nie wiedzieli o karach za pomaganie Żydom, nie wiedzieli o polskich ofiarach, o wysiedleniach, o zniszczeniach polskich miast, o zajęciu połowy Polski przez ZSRR, o polskim wysiłku zbrojnym. Nic nie wiedzieli. Wyobrażali sobie, że w okupowanej Polsce było jak, czy ja wiem, w okupowanej Holandii. A duński król, który w okupowanej Danii codziennie odbywał przejażdżkę konną po Kopenhadze, gdy Niemcy zarządzili, że Żydzi mają nosić żółte opaski, wyjechał na przejażdżkę w takiej właśnie opasce. No proszę, ten to wsparł swoich żydowskich współobywateli, nie to, co Polacy! 

Dlaczegóż te kierowane pod adresem Polski oskarżenia miałem uważać za prawdziwe?

Dla porządku zaznaczę, że większość poznanych przeze mnie na studiach Żydów z Izraela, Ameryki i UK była nastawiona propolsko lub przynajmniej neutralnie.

Dopiero po artykule Michała Cichego z 1994, a zwłaszcza po Sąsiadach Jana Tomasza Grossa (2000), otwarła się dla mnie zupełnie nowa, przerażająca perspektywa na kształt stosunków polsko-żydowskich podczas okupacji. Artykuł Cichego, nawet jeśli nie wszystkie podawane przez niego dane się potwierdziły, był przełomowy, gdyż naruszał najświętsze tabu. Późniejszych i może nawet lepiej udokumentowanych doniesień o członkach polskiego podziemia zabijających Żydów było wiele.

Wracając do wyjściowego pytania, nie, nie sądzę, abyśmy aż do lat ’90 mieli wiele alternatywnych do oficjalnych źródeł wiedzy o czasach wojny i okupacji, zwłaszcza w aspekcie relacji polsko-żydowskich. Jarosław Kaczyński z pewnością przeczytał to, co i ja, a pewnie nawet więcej, bo on dużo czyta, ale nie zmieniło to jego stanu umysłu: Z jakichś powodów zamarł on, skostniał, zastygł w pojęciach i wyobrażeniach z lat ’60.

Wiele osób do dziś zachowało świadomość historyczną z Zakazanych piosenek. Ja nie. I właściwie żałuję. Muszę nosić jarzmo wiedzy, piętno Kaina.

Wokół ustawy – 1. Polskie obozy

PiS, uchwalając nieszczęsną, katastrofalną nowelizację ustawy o IPN, twierdził, że chce zapobiec używaniu określeń „polskie obozy koncentracyjne”, „polskie obozy śmierci”, które dla nas brzmią niezwykle obraźliwie. Ale czy naprawdę w myśl nowego prawa byłoby można za użycie takich określeń karać, pomijając nawet to, że osoby, które to robią, pozostają poza zasięgiem polskiej jurysdykcji?

Otóż wydaje mi się, że nie. Aby można było kogoś ukarać, należałoby dowieść, że ktoś w ten sposób

przypisuje Narodowi Polskiemu lub Państwu Polskiemu odpowiedzialność lub współodpowiedzialność

podczas gdy osoba pisząca o „polskich obozach” mogłaby twierdzić, że chodziło jej wyłącznie o lokalizację geograficzną. Oskarżony mógłby nawet powołać biegłego z zakresu języka polskiego i polskiej literatury, który wskazałby, że Zofia Nałkowska, pisząc w Medalionach (1946) o „polskich obozach śmierci”, miała na myśli wyłącznie ich lokalizację, bez przypisywania Polsce lub Polakom odpowiedzialności za organizację i prowadzenie obozów. Skoro wielka polska pisarka, której książka była przez wiele lat lekturą szkolną, mogła używać określenia „polskie obozy” w znaczeniu geograficznym, dlaczego w ten sam sposób nie może tego używać ktoś za granicą?

Nawiasem mówiąc, pewien wyjątkowo mało rozgarnięty, nawet jak na standardy tej partii, poseł PiS wystąpił z postulatem poprawienia Nałkowskiej.

Geograficzne rozumienie terminu „polskie obozy” wydaje się bardzo częste. Kilka dni temu pod polską ambasadą w Rzymie odbyła się demonstracja przeciwko nowej ustawie o IPN. Oprócz zrozumiałych w tej sytuacji oskarżeń Polski (!) o negowanie historii, pojawiły się plakaty z hasłem „Auschwitz dove?”, czyli „Gdzie jest Auschwitz?”.

Manifestacja pod polską ambasadą w Rzymie

Ktoś cytował też wpis na Twitterze, w którym pewna Amerykanka pytała się

So where is Auschwitz? On the f*ing moon?!

Ewidentnie w obu przypadkach chodzi o przypomnienie, że obozy śmierci znajdowały się na terenie Polski i jakim prawem Polska śmie temu zaprzeczać?

Skąd to się może brać? Przyszło mi do głowy takie wyjaśnienie: Dla Żydów cmentarz, ziemia cmentarna jest przeklęta. A tereny dawnych obozów zagłady wraz z przyległościami, na które wysypywano prochy krematoryjne, są cmentarzami. Przeklętymi cmentarzami. Może więc część Żydów, którzy skądinąd wiedzą, że przymiotnik „polskie” odnosi się jedynie do lokalizacji, sądzi, że Polska chce, w jakimś szale pychy i głupoty, zaprzeczyć obecności obozów na swojej ziemi, żeby ziemia ta nie była już uważana za skażoną, nieczystą, przeklętą?