Stosunek do przyjmowania uchodźców jest w tej chwili jednym z najważniejszych elementów dyskusji publicznej w Polsce. Doskonale zdając sobie sprawę, że obecnie blisko 3/4 Polaków jest przeciwko przyjmowaniu uchodźców, ja uparcie powtarzam swoje: Ze wszystkimi zstrzeżeniami, które już na tym blogu czyniłem, Polska powinna przyjmować uchodźców – jeśli nawet nie ze względu na solidarność z cierpiącymi, to z uwagi na nasz własny interes. Uchodźcy już są w Europie i nadal przybywają całymi tysiącami. Kraje południowej Europy, najbardziej wystawione na napływ uchodźców, nie radzą sobie z rozmiarami kryzysu i oczekują wsparcia od swoich europejskich partnerów. Jeśli my im tego wsparcia nie udzielimy, oni nie udzielą wsparcia nam, gdy my go będziemy w jakiejś innej sprawie potrzebować. Co więcej, nasza publicznie i z wielkim zadowoleniem przyprawiana sobie gęba rasistowskiego ksenofoba nikomu (może poza krajami V4, ale i to nie jest pewne) w Europie się nie podoba, więc inni też nam nie pomogą. Już prędzej nas ukarzą, nie wprost, ale tak konstruując europejski budżet i przyjmując takie regulacje, które nie będą odpowiadać naszym interesom.
Mój prawicowy znajomy pyta się, czy mnie nie niepokoi, że po świecie przemieszczają się takie wielkie potoki ludzi. Ależ niepokoi mnie, nawet bardzo, ale nie mam na to wielkiego wpływu: To, że wielkie potoki ludzi się przemieszczają, należy uznać za warunek brzegowy.
Czy moglibyśmy jakoś ten warunek brzegowy zmienić? pyta znajomy i proponuje, aby na początek Europa ograniczyła konsumpcję:
rzadziej zmieniać smartfony, sukienki, samochody, rzadziej jeździć na superwakacje na rafy koralowe i w Himalaje, pić mniej drogich alkoholi, nosić tańsze zegarki, itd, itp. Tak o 10% mniej. Może o 20%. Przywrócić tradycyjne „protestanckie” wartości: pracowitość, skromność, uczciwość (ale bez protestanckiej oschłości i ponuractwa!) Ale to dotyczy głównie bogatych krajów Zachodu – nas trochę też, ale mniej, bo my biedniejsi.
Z bardzo wielu powodów byłoby dobrze, gdyby Zachód (globalny Zachód, że tak to ujmę) ograniczył konsumpcję. Miałoby to też jakiś wpływ na poziom życia krajów Północnej Afryki i Bliskiego Wschodu, a także bardzo biednych i ciężko pracujących ludzi w Indiach, Bangladeszu czy Indochinach. Ale akurat Unia Europejska – owszem, przede wszystkim bogate kraje „starej Unii”, ale bez zgody i kosztów dla Polski by się nie obyło – mogłaby zrobić rzecz niesłychanie prostą, ale politycznie w Europie bardzo trudną: znieść bariery chroniące rynek europejski przed afrykańskimi produktami rolnymi – warzywami i owocami, cukrem, bawełną, zdaje się, że także roślinami strączkowymi i oleistymi. One tam ze względów klimatycznych pięknie rosną, mogłyby rosnąć jeszcze piękniej, gdyby wprowadzić wyższą kulturę rolną, przetwarzanie, przechowywanie itd, ale Afryka nie może ich sprzedawać. A gdyby mogła, to z afrykańskiego punktu widzenia wielu ludzi miałoby pracę, poziom życia by wzrósł, młodzi mężczyźni mieliby inne perspektywy, niż wstąpienie do takiej czy innej armii lub partyzantki, głównie po to, aby grabić, gwałcić i mordować biednych chłopów. Z europejskiego punktu widzenia produkty rolne być może by odrobinę zdrożały, choć inni mówią, że wręcz przeciwnie, mogłyby potanieć, trudno mi to oszacować, ale na pewno bardzo wielu europejskich rolników (producentów rolnych) by splajtowało. A w europejskich krajach głosują europejscy rolnicy, afrykańscy chłopi, jeśli nawet głosują, to u siebie. Plantatorowi papryki, obojętnie czy z Hiszpanii, czy z Francji, czy z Polski, rozwiązaniem prostszym i bezpieczniejszym dla ich doraźnych interesów wydaje się zalecenie, aby wszystkich tych imigrantów odsyłać gdzieś do Libii czy Maroka, nawet jeśli to będzie kosztować dużo pieniędzy z kieszeni podatników, niż zgodzić się, że co prawda imigrantów będzie mniej, ale paprykę to ja sobie będę mógł uprawiać rekreacyjnie i będę musiał sobie poszukać innego zajęcia.
Nauczeni smutnymi doświadczeniami skutków dezindustrializacji, powinniśmy rozważać odległe skutki społeczne: Jakaś gmina – hiszpańska, francuska czy polska – żyła sobie nieźle z uprawy papryki. Plantacje upadły, bo dopuszczono konkurencję aftrykańską. Ci europejscy rolnicy, wraz z zatrudnianymi robotnikami rolnymi i ich rodzinami, nie znajdą innej pracy: Doliny Krzemowej tam nie ma i nie będzie, w najbliższej okolicy nie ma tradycyjnego przemysłu, co oni mają robić? Żyć z zasiłków, pardon, z lewicowej pensji obywatelskiej, która pozwoli na zaspokojenie elementarnych, level Europa, potrzeb życiowych, ale nie da żadnego poczucia sensu? O tym też trzeba pomyśleć.
Teoretycznie moglibyśmy mieć także wpływ na działanie wielkich korporacji surowcowych, które niemiłosiernie eksploatują Afrykę i, w pewnym stopniu, inne części świata, dewastując środowisko i korumpując lokalnych polityków, którzy wyżywają się potem na biedakach z innego ludu (narodu), mających – na skutek decyzji kolonialnych – pecha znajdować się pod ich władzą. Teoretycznie moglibyśmy mieć na to wpływ, ale wielkie korporacje stały się ponadnarodowe, wyalienowały się spod wpływów swych nominalnych rządów. Silna i naprawdę zjednoczona Unia Europejska mogłaby sobie jakoś z korporacjami poradzić, poszczególne kraje, nawet te duże, nie.
Są jeszcze dwa czynniki, które wpłynęły na ukształtowanie się obecnych warunków brzegowych i na które nie wyobrażam sobie, jaki moglibyśmy mieć wpływ.
To prawda, że Europa Zachodnia zbudowała swoje bogactwo na niemiłosiernej, nieludzkiej, niebywale okrutnej eksploatacji swoich kolonii, więc teraz ma i wyrzuty sumienia, i można twierdzić, że ma wobec tych krajów jakieś zobowiązania, ale dziedzictwo kolonialne ma też dobre strony: demografię. Oprócz całego zła, Europejczycy przynieśli do kolonii i byłych kolonii elementy nowoczesnej medycyny, przede wszystkim szczepienia, higienę (w tym zasady dość elementarne, „nie pij wody skażonej odchodami”), a także ulepszone techniki produkcji żywności („zielona rewolucja”). W efekcie populacja Afryki, Bliskiego Wschodu, Indii i innych krajów eksplodowała. W Syrii w roku 1960 mieszkało 4,5 mln ludzi. W roku 2011 23 mln. Pięciokrotny wzrost liczby ludności w ciągu pięćdziesięciu lat! Podobnie stało się w Egipcie, Etiopii i w krajach subsaharyjskich. I choć te kraje są wielkie, to brakuje zasobów, które mogłyby tę ludność wyżywić, nie ma pracy, nie ma perspektyw, epidemie wyeliminowano lub znacznie ograniczono, zostają więc tylko maltuzjańskie wojny: część młodych mężczyzn, nie mając perspektyw na normalne życie z pracy na roli czy w jakiejś fabryce, bo ani ziemi, ani takiej pracy nie ma (globalny Zachód lokuje swoje fabryki w Indiach i dalej na wschód, ale nie w Afryce czy na Bliskim Wschodzie), wstępują do jakiegoś wojska; pewnie zginą, ale co wcześniej użyją grabiąc, gwałcąc i mordując, to ich! Inni ludzie natomiast boją się, że zostaną zabici przez żołnierzy o nieco innym kształcie nosa lub wierzących w nieco innego Boga, albo skutków interwencji globalnego Zachodu, który oprócz przejmowania dochodów z ropy, chce wprowadzać demokrację i prawa człowieka, ale wprowadza głównie chaos (czyli całkiem na odwrót, niż Mefistofeles), albo boją się biedy na makabrycznie przeludnionej wsi czy w slumsach Nairobi, więc decydują się na ucieczkę. Gdyby ich było mniej, może jakoś by sobie poradzili. Ale ich jest dużo.
No i ostatni punkt: Mówi się, że wojna w Syrii jest pierwszą wojną klimatyczną. Coś jest na rzeczy. Wojnę domową poprzedziło kilka lat katastrofalnej suszy, w wyniku której ludność wiejska uciekła do miast. Gdy w przeludnionych miastach też zaczęło brakować wody i żywności, narastały napięcia społeczne, coś pękło i wybuchła wojna domowa wszystkich przeciwko wszystkim. Przy czym do suszy, jak mi się wydaje, przyczyniła się polityka państw, które zaczęły stawiać tamy na Eufracie, żeby nawodnić swoje pola, nie przejmując się losem ludzi mieszkająych w dole rzeki. Zdaje się, że coś podobnego z wolna szykuje się w Indochinach, gdzie kraje, przez które przepływa Mekong, też chcą go grodzić tamami, nie przejmując się tymi w dole. To dalej od nas, niż Syria, ale za to mieszka tam znacznie więcej ludzi.

Więcej o projekcie tam na Mekongu można przeczytać tutaj.
W Indiach natomiast gwałtownie ubywa wody w naturalnych podziemnych zbiornikach, z których korzysta 600 mln ludzi. Wody ubywa, bo ludzi i zwierząt hodowlanych jest o wiele więcej, niż dawniej, a opady są mniejsze. Pisałem o tym kiedyś na ś.p. blogu naukowym. Niechby 10% zagrożonych suszą ludzi postanowiło się gdzieś przenieść, a będziemy mieli wędrówkę ludów na skalę niespotykaną w przeszłości.