Pani Kiszczakowa, wdowa po generale, z naiwnością przewyższającą nawet naiwność Lwa Rywina, poszła do IPN sprzedać kwity na Wałęsę. IPN, zresztą całkiem słusznie, niczego nie kupił, tylko poszedł do Kiszczakowej z policją i prokuratorem i zabrał sześć pudeł SBeckich dokumentów, które św. pamięci Czesław zostawił żonie na czarną godzinę. Z papierów tych wynika, że Lech Wałęsa był na początku lat ’70 agentem Bolkiem.
Właściwie to nic nowego. To, że Wałęsa z SB rozmawiał i „coś tam podpisał”, było wiadomo od dawna. Teraz mamy – rzekomo prawdziwe – zobowiązanie do współpracy, notatki z rozmów z SBkami i pokwitowania odbioru pieniędzy. Wałęsa mówi, że to fałszywki; skądinąd wiadomo, że w latach ’80 SB fałszowała dokumenty mające go skompromitować. Obrońcy Wałęsy pytają, czemu SB wówczas fałszowała, zamiast posłużyć się oryginałami? Czyżby nie były jeszcze gotowe? Na to można odpowiedzieć, że komuchom do głowy nie przyszło, że kompromitujący będzie sam fakt współpracy, próbowali więc Wałęsę wrobić w jakieś przekręty finansowe i skandale obyczajowe.
Zakładam jednak, że dokumenty są prawdziwe i Lech Wałęsa w pierwszej połowie lat ’70 aktywnie z SB współpracował. Inni obrońcy Wałęsy tłumaczą, że był on wtedy młody, nie miał w nikim oparcia, był świadkiem strzelania do ludzi na Wybrzeżu, więc się załamał i współpracował, ale starał się ludziom zbytnio nie szkodzić. Na to można odpowiedzieć, że byli tacy, którzy nie dali się zastraszyć, na współpracę nie poszli i często zapłacili za to wielką cenę. Czy to więc dobrze, że Lech Wałęsa 40 lat temu współpracował z SB? No, niedobrze, nawet jeśli można zrozumieć powody, jakimi się kierował. Gdyby Lech Wałęsa na początku lat ’90 przyznał się do współpracy, dziś nie mielibyśmy już tego problemu. Ale się nie przyznał, co także można częściowo zrozumieć: Był wtedy w ostrym sporze politycznym z braćmi Kaczyńskimi i innymi ludźmi, którzy najpierw zrobili z niego prezydenta i byli jego najbliższymi współpracownikami – nawiasem mówiąc, zapewne wiedząc o jego agenturalnej przeszłości, bo o tym w Gdańsku mówiło się już w późnych latach ’70 – a później postanowili go zniszczyć, więc Wałęsa nie chciał dać im nawet patyczka.
Nie o to chodzi. Wiadomo bowiem dobrze, że Wałęsa współpracę z SB zerwał najpóźniej w 76, a gdy SBcy zwrócili się do niego w 78, kategorycznie odmówił wszelkich kontaktów. W tymże 78 nawiązał współpracę z Wolnymi Związkami Zawodowymi. Andrzej Gwiazda i Krzysztof Wyszkowski, a także Anna Walentynowicz, dopóki żyła, mogli się wściekać, że to oni pracowali, organizowali, narażali się, a przyszedł taki Wałęsa i ukradł im show. Owszem, ukradł. Bo to Lech Wałęsa miał charyzmę i miał jaja, które pozwoliły mu stanąć na czele strajków w sierpniu 1980, zbudować dziesięciomilionowy ruch Solidarności, nie załamać się w samotnym internowaniu, będąc odciętym od wszelkich wieści ze świata i od ludzi, którzy mogli go wspierać, a wreszcie doprowadzić do Okrągłego Stołu i przełomu roku 1989. Kulminacyjnym punktem jego kariery, jeszcze przed objęciem prezydentury, było przemówienie w Kongresie Stanów Zjednoczonych, z owacjami na stojąco. Później było już, niestety, coraz gorzej.
Od roku 1990 Lech Wałęsa nie był bohaterem mojej bajki. Głosowałem na niego dwa razy, w 1990 i 1995, za każdym razem dopiero w drugiej turze. Czy gdybym w 1990 wiedział, że Wałęsa dwadzieścia lat wcześniej był agentem Bolkiem, też bym na niego zagłosował? Z całą pewnością tak, z tych samych powodów, dla jakich w ogóle na niego głosowałem. W 1995 o agencie Bolku wiedzieli już wszyscy, chociaż na ujawnienie dokumentów trzeba było czekać aż do przedwczoraj.
Ale nie chodzi nawet i o to. Dzisiejszym lustratorom Wałęsy nie chodzi o przeszłość tego człowieka, ale o odarcie go z legendy. Lecząc swoje kompleksy – bo nie działali, bo nie dość działali, bo może i działali, ale nie zostali docenieni, a może po prostu byli zbyt młodzi, by działać, jak dr Andrzej Duda – chcą umniejszyć Wałęsę, bo nie mogą wywyższyć siebie. Chodzi im jeszcze o coś więcej: dla doraźnych celów politycznych chcą wmówić ludziom, że III RP, od czerwca 1989 do października 2015, była nieprawomocnym oszustwem (choć obecni lustratorzy byli w niej posłami, senatorami, premierami, ministrami i tak dalej). I teraz nie wiem, czy z głupoty, czy ze złej woli dezawuują w ten sposób jedne z największych osiągnięć Polski w jej całej historii: piękną legendę pierwszej Solidarności i bezkrwawe, pokojowe przekazanie władzy w roku 1989.
Gdy Adam Michnik nazwał kiedyś Czesława Kiszczaka człowiekiem honoru (bo dotrzymał porozumień Okrągłego Stołu), prawica zawyła z oburzenia. Gdy dziś wdowa po generale Kiszczaku otwiera swoją szafę, pani dr hab. Pawłowicz obwieszcza, że Kiszczakowa „dobrze przysłużyła się sprawie Polski”.
Mali, podli, zawistni ludzie.