Wiele osób wychwala niedawny artykuł Roberta Krasowskiego (Polityka 15, 2015) jako wyważony, mówiący coś nowego o post-smoleńskich sporach. Stanowisko Krasowskiego można podsumować tak: No dobra, w Smoleńsku nie było żadnego zamachu, tylko katastrofa, ale państwo polskie zawiodło, a Platforma i lemingi powinni się za siebie wstydzić. Wydaje mi się, że jest to próba narzucenia Platformie „kompromisowej” narracji, którą ta powinna przyjąć z radością, jako że wyklucza ona zamach, no a za resztę, cóż, widać trzeba się wstydzić. Otóż ja się z tym nie zgadzam.
Zacznę od tego, że zgadzam się z następującym fragmentem ostatniego akapitu artykułu Roberta Krasowskiego:
Polskie państwo nie robi dobrego wrażenia. Nie reaguje na wyzwania, nie uczy się, nie naprawia swoich defektów, nie bierze na siebie skomplikowanych zadań. Ma peryferyjne standardy i peryferyjne umiejętności.
No, niestety…
Ale z wieloma wcześniejszymi tezami Krasowskiego się nie zgadzam. Nie będę wyliczał wszystkich, ograniczę się do tych, które uważam za najważniejsze.
1.
Gdyby Lech Kaczyński nie był bratem swego brata, byłby prezydentem lubianym. Był politykiem słabym, ale sympatycznym. Jednak niechęć do Jarosława Kaczyńskiego została przeniesiona na niego.
Gdyby Lech Kaczyński nie był bratem swojego brata, nie byłby prezydentem. Nie chciałby nim być. Niezależnie od tego, co wprost widać było w przekazie publicznym, jest wiele zgodnych świadectw, iż urząd prezydenta, z jego wszystkimi publiczno-formalnymi obowiązkami, Lecha Kaczyńskiego męczył. Nie sądzę też aby Lech Kaczyński miał osobiste ambicje zostania przywódcą – przynajmniej po roku 2000, bo dziesięć lat wcześniej zapewne widział się w roli przewodniczącego Solidarności.
Kim zatem byłby Lech Kaczyński, gdyby nie brat? Zapewne jako działacz opozycyjny z lat ’80, wykształcony, pracowity i godny zaufania, kandydowałby w 1989 do parlamentu, jak to rzeczywiście miało miejsce. Być może Wałęsa i tak mianowałby go wiceprzewodniczącym Solidarności. Być może Lech Kaczyński i tak zostaby prezesem NIK. Ale gdyby nie brat, po zakończonej kadencji w NIK Lech Kaczyński wycofałby się do życia akademickiego. Dziś zapewne byłby ogólnie szanowanym profesorem prawa na Uniwersytecie Gdańskim, o raczej konserwatywnych i staroświeckich poglądach. Może zostałby sędzią jakiegoś ważnego trybunału, ale na pewno nie ubiegałby się ani o prezydenturę Warszawy, ani tym bardziej o prezydenturę Polski.
Nie jest też prawdą, iż niechęć do Jarosława Kaczyńskiego została po prostu przeniesiona na Lecha. To Lech Kaczyński od samego początku swojej prezydentury jawnie ustawił się w podrzędnej roli narzędzia w ręku brata (panie prezesie, melduję wykonanie zadania). A o politycznej ocenie prezydentury Kaczyńskiego niebawem będzie, jak się wydaje, okazja napisać.
2.
Dwie największe katastrofy wydarzyły się za kadencji jednego ministra obrony. Ministra z PO. Od dłuższego czasu wojsko domagało się nowych maszyn dla VIPów […] Ale minister zablokował zakup samolotów. Na rok przed Smoleńskiem oświadczył, że szkoda na to pieniędzy. […] Mimo to po katastrofie na stanowisku pozostał. Premier z obawy, że dymisja będzie przyznaniem się do winy, zostawił go jeszcze przez póltora roku.
To są bardzo niesprawiedliwe oskarżenia przeciwko Bogdanowi Klichowi. Są tu właściwie trzy odrębne sprawy:
A. Zakup samolotów. No tak, minister Klich odwołał przetarg na zakup samolotów dla VIPów. Było zresztą kilka przetargów ogłaszanych i odwoływanych przez kolejnych ministrów, od Szmajdzińskiego po Klicha. Nie było zgodby co do tego, jakie samoloty były polskim VIPom potrzebne, były za to nieustanne podejrzenia o nielegalny lobbying. Argument finansowy był politycznie nośny, bo wydatek na samoloty byłby z pewnością komentowany w duchu „rząd wydaje setki milionów na swoje podróże, a tu brakuje na lekarstwa dla chorych dzieci”. Ale najważniejsze jest to, że choć TU-154M nb 101 był stary i wysłużony, to jego stan techniczny nie przyczynił się do katastrofy. Nawet nie jego awionika, którą Tupolew mial akurat zmodernizowaną. To lotnisko Siewiernyj nie miało nowoczesnych systemów naprowadzania. Tak więc argument o odwołaniu przez ministra przetargu nijak ma się wyjaśniania przyczyn katastrofy i jaskrawie służy tylko do dołożenia Klichowi.
B. Nadzór nad polskim lotnictwem wojskowym. Minister, owszem, nadzoruje wojsko, ale nie działa tak, jak w czasach PRLu, gdy osobiście mógł ingerować w działania poszczególnych pułków. Minister nadzoruje lotnictwo za pomocą Dowódcy Sił Powietrznych, którym był generał Andrzej Błasik. Otóż już po katastrofie pod Mirosławcem minister Klich chciał odwołać gen. Błasika z zajmowanego stanowiska, ale ponieważ Błasik był protegowanym prezydenta Lecha Kaczyńskiego, ten nie zgodził się na dymisję. A co było dalej, nie wiem: Nie wiem, czy minister Klich nie zwracał uwagi na stopień wyszkolenia i przestrzeganie procedur w lotnictwie, czy też gen. Błasik mówił ministrowi, że wszystko jest w porządku, więc nic nie trzeba zmieniać, czy też wreszcie minister chciał coś zmieniać, a Dowódca Sił Powietrznych tych zaleceń nie wykonywał. Wiadomo natomiast, że pod okiem gen. Błasika i innych wyższych dowódców wielokrotnie dochodziło do łamania procedur lotniczych i nikt za to nie był karany. Ba, dosłownie przed chwilą pojawiła się sugestia, że załoga Tupoloewa dostała przed lotem nie tyle przypadkowo błędną, ale świadomie nieaktualną prognozę pogody, bo aktualna uniemożliwiałaby wylot z Warszawy. Autor cytowanego materiału zastanawia się, czy polecenia sfałszowania prognozy nie wydal dyżurnemu meteorologowi gen. Błasik.
C. Dymisja ministra Klicha. Minister działał co prawda za pośrednictwem DSP, ale ponosił polityczną odpowiedzialność za to, co się działo w wojsku. I gdy tylko Komisja Millera w swoim raporcie ujawniła skandaliczny stan wyszkolenia i organizacji w 36 SPL, minister dosłownie tego samego dnia podał się do dymisji. Opublikowany 15 miesięcy po Smoleńsku raport Millera był pierwszym oficjalnym polskim dokumentem, który ujawnił zatrważający stan polskiego lotnictwa, stan, który – pośrednio – przyczynił się do katastrofy. Nie było więc mowy o kunktatorskim utrzymywaniu Klicha na stanowisku, „bo dymisja byłaby przyznaniem się do winy”. Przeciwnie, gdy tylko – ale i dopiero, gdy – stwierdzono karygodne błędy w polskim lotnictwie, minister poniósł odpowiedzialnośc polityczną.
Minister Bogdan Klich mógłby też odpowiadać za to, że zgodził się na wspólny lot wszystkich najwyższych dowódców wojskowych. Klich mówi, że on się zgodził na udział tych dowódców w prezydenckiej delegacji (niechby się nie zgodził, to by się dopiero działo!), ale o tym, że polecą oni jednym samolotem, zdecydowała Kancelaria Prezydenta. Wspólnego lotu nie zakazywała ówcześnie obowiązująca instrukcja HEAD. Klich mógłby więc odpowiadać jedynie za to, że jego resort nie przewidział zagrożenia w postaci utraty wszystkich najważniejszych generałów na pokładzie jednego samolotu.
3.
Gdy na Ukrainie zestrzelono holenderski samolot, nikt nie znał winnego. Ale ponieważ Rosjanie odmówili pomocy w dotarciu do wraku, premier Australii, której 38 obywateli zginęło, na międzynarodowym szczycie, w obecności głów państw, ostro potraktował Putina. Dyplomacja zna różne gesty […] Tusk nie wykonał żadnego.
Jakież to typowe! Prawicy nie chodzi o to, żeby rozwiązać jakiś problem, ale żeby się odpowiednio nadąć. Pokazać swoje dumne oblicze. Tupnąć nogą. Zgadzam się, to jest konsekwentne stanowisko, godność przede wszystkim, ale nie można jednocześnie się na Rosję obrażać i oczekiwać z jej strony pomocy. Rosja, która do własnej godności i prestiżu ma stosunek jeszcze bardziej chorobliwy, niż Polska (i, ujmijmy to, ma po temu pewne materialne podstawy), tym bardziej usztywniłaby stanowisko i nie tylko nie zwróciła rejestratorów czy wraku, ale utrudniała polskim śledczym dostęp do dowodów i dokumentów.
Owszem, Tusk i rząd zgrzeszyli naiwnością: Po początkowo bardzo serdecznym i przychylnym nastawieniu Rosjan i samego premiera Putina, spodziewali się, że całe dochodzenie sprawnie się potoczy. A tu pokazała się rosyjska podejrzliwość, rosyjska biurokracja, rosyjski wariant „nie oddamy nawet guzika” (i nie pozwolimy na oskarżenie nawet jakiegoś nieszczęsnego pułkownika z lotniska w Smoleńsku), może nawet Rosja dostrzegła, że sprawa smoleńska będzie dzielić, a więc oslabiać Polskę, co jak najbardziej było w rosyjskim interesie. Do tego Poska faktycznie słabo sobie radziła pod względem organizacyjnym. Polskie motto narodowe brzmi Jakoś to będzie!, co widać było tak w organizacji i przebiegu lotu, jak i w organizacji samego dochodzenia, zwłaszcza w jego najwcześniejszej fazie. I w tym momencie polski rząd był już bezradny. Mógł tupnąć nogą i zaprzepaścić samo dochodzenie, a mógł też próbować robić dobrą minę do złej gry.
Osobno trzeba by napisać o roli polskiej prokuratury. Może zrobię to innym razem.
4.
Kaczyński miał wyobraźnię katastroficzną, poczucie kruchości polskiego istnienia. Dlatego nie mógł zrozumieć lekkomyślności Tuska: Polacy osiedlili się na wulkanie, niezwykle aktywnym, który niedługo znów wybuchnie, bo na obszarze między Niemcami a Rosją nigdy nie ma dłuższego spokoju, a mimo to Tusk zachowuje się tak, jakby Polacy żyli na zielonej wyspie. […]
Lech Kaczyński widział w tym małość i cynizm. Uważał, że polityka musi przygotować państwo na ciężkie czasy. Że następnym pokoleniom trzeba zostawić więcej bezpieczeństwa i więcej narzędzi panowania nad losem.
A Tusk nic, tylko ciepła woda w kranie. I tak w kółko Macieju. Jak powiadam, prezydenturę Lecha Kaczyńskiego przyjdzie jeszcze politycznie ocenić, ale jego politykę zagraniczną podsumowuje sam Robert Krasowski:
Lech Kaczyński bardziej się troszczył o państwo, ale owoców tej troski nie było. Jak Stańczyk z obrazu, marnował czas, napawając się własną troskliwością. Nieliczne ruchy, jakie wykonał, większego sensu nie miały. Aby zabezpieczyć Polskę przed Rosją, zawierał przyjaźnie z państwami pozbawionymi znaczenia, a konfliktował z Unią, od której zależało polskie bezpieczeństwo.
Przypominam, że powyższe słowa napisał zwolennik Lecha Kaczyńskiego.
5. Najbardziej niesprawiedliwa teza Krasowskiego brzmi tak:
Społeczne reakcje na katastrofę […] byly szalone. […] Nie znano umiaru. Część Polaków nagle wystraszyła się krzyża. A przecież od tysiąca lat, ilekroć coś się wydarzy nad Wisłą, tutejsi mieszkańcy zbijają dwie deski pod kątem prostym. Skorzystanie z jedynego znanego rytuału pamięci tym razem uczyniło z nich talibów.
Robert Krasowski usiłuje nam przyprawić gębę antyreligijnych fanatyków, nie rozumiejących uczuć i nastrojów „tutejszych mieszkańców”. Tymczasem zupełnie nie o to chodziło. „Obrona krzyża” przed Pałacem Prezydenckim rozpoczęła się po drugiej turze wyborów prezydenckich, wygranej przez Bronisława Komorowskiego. Przypomnę słowa ówczesnego prezydenta-elekta:
Pałac Prezydencki jest sanktuarium państwa. Krzyż, co było zrozumiałe, postawiono w nastroju żałoby, lecz żałoba minęła i trzeba te sprawy porządkować. Krzyż to symbol religijny, więc zostanie we współdziałaniu z władzami kościelnymi przeniesiony w inne, bardziej odpowiednie miejsce.
Do rozstrzygnięcia przedterminowych wyborów nikt przeciwko krzyżowi nie protestował. Z chwilą wyborczej porażki Jarosława Kaczyńskiego dla „obrońców krzyża” krzyż ów przestał być symbolem religijnym, a stał się symbolem politycznym, znakiem nieprawości prezydentury Bronisława Komorowskiego. Dla nich jedynym Prawdziwym Prezydentem był Lech Kaczyński, a Jarosław Kaczyński był jego jedynym Godnym Następcą. Każdy inny był uzurpatorem, w najlepszym wypadku wybranym „przypadkowo”. Dlatego odpowiednio „godny” pomnik ofiar katastrofy w Smoleńsku, a de facto pomnik Lecha Kaczyńskiego, miał stanąć koniecznie przed Pałacem Prezydenckim, aby wszystkim uświadamiać, kto jest Prawdziwym Prezydentem, i że nie-Kaczyński jest prezydentem oszukańczym, nieprawym, niegodnym, nieważnym. Do czasu postawienia „godnego upamiętnienia” tę symboliczną funkcję miał pełnić krzyż. A na to stanowczo nie mogło być zgody. Nie było więc żadnej „walki z krzyżem” jako symbolem religijnym, była niezgoda na zawłaszczanie przestrzeni symbolicznej i przestrzeni publicznej przez przegranych zwolenników Jarosława Kaczyńskiego. Robert Krasowski z pewnością to wie i rozumie, ale usiłuje nam wmówić coś innego, wywołać w nas poczucie winy, upokorzyć nas za cenę przyznania, że w Smoleńsku nie było zamachu.
Kategorycznie się na to nie zgadzam.
A sam krzyż stoi sobie w kościele św. Anny. Każdy, kto uważa go za ważny symbol religijny, może tam przyjść i się przy nim pomodlić. Zdaje się, że bardzo niewiele osób to robi.
6.
[Tusk] ograł Kaczyńskiego w kwestii rocznicy katyńskiej. Dołączył do gry premiera Putina, który rocznicę katyńską chciał świętować jedynie z polskim premierem. Tusk nie miał złych intencji, wierzył, że swoim pragmatyzmem zdziała więcej niż prezydent swoją rusofobią.
To jest znany zarzut „rozdzielenia wizyt”. PiS twierdzi, że Tusk powinien był ustąpić Kaczyńskiemu, odrzucić zaproszenie Putina i pozwolić, by w Katyniu Polskę reprezentował jedynie prezydent Kaczyński, nota bene, w ramach wizyty prywatnej, bo nikt go przecież tam nie zapraszał. Otóż całkowicie się z tym nie zgadzam. Pomiędzy 2007 a 2010 polityka zagraniczna, w szczególności zaś to, kto ma reprezentowac Polskę za granicą, stała się regularną częścią polskiego wewnętrznego sporu politycznego. Nie było najmniejszych powodów, aby w tej sytuacji Tusk miał ustępować Kaczyńskiemu, w dodatku czyniąc despekt premierowi wielkiego kraju, z którym od stuleci mamy trudne stosunki. A czy Putin chciał „rozegrać” polski konflikt polityczny, osłabiając nieprzychylnego sobie Kaczyńskiego, wzmacniając zaś Tuska, z którym wówczas chcial robić interesy? Być może tak. Zapewne tak. No i…?
Warto też pamiętać, że 10 kwietnia 2010 prezydent Lech Kaczyński miał być w Katyniu po raz drugi w życiu. Pierwszy raz był w 2007, w czasie kampanii przed wyborami do Sejmu. W 2010 chciał w Katyniu zacząć swoją kampanię wyborczą. W latach niewyborczych Lech Kaczyński dziwnym trafem się do Katynia nie wybierał.
Co zaś osiągnął Tusk w czasie swej oficjalnej wizyty w Katyniu?

Widok premiera Rosji klęczącego przed pomnikiem polskich oficerów pomordowanych w Katyniu mógłby mieć siłę widoku kanclerza Willy’ego Brandta klęczącego przed Pomnikiem Bohaterów Getta. Niestety, tragedia 10 kwietnia spowodowała, że ten gest został w zasadzie zapomniany.