George Frideric Haendel, Admeto. Il Complesso Barocco, dyrygował Alan Curtis.
Admeto należy do cyklu oper, w których równorzędne role mają dwie prima donny. Gdy Admeto powstał prawie 290 lat temu, cieszył się dużą popularnością, a to ze względu na rywalizację dwu czołowych sopranistek tamtych czasów i emocje publiczności, której część popierała jedną, część drugą panią. Gdy zaś Alan Curtis najpierw wystawił, potem nagrał tę operę po ponad dwustu latach nieobecności na scenie, było to wydarzenie sensacyjne: Curtis należał do pionierów grania utworów barokowych na oryginalnych instrumentach i w sposób, w jaki – jak sądzimy – były one wówczas grane. Co ciekawe, w nagraniu Curtisa rolę tytułową śpiewał René Jacobs, dziś sam będący wielkim dyrygentem oper barokowych. Nie wiedziałem, że zaczynał swoją karierę jako kontratenor.
Tyle historii. Admeto muzycznie nie porywa. To, moim zdaniem, jedna ze słabszych oper Haendla. Wszystko niby jest w porządku, ale nie ma tam nic wybitnego, a choćby wpadającego w ucho (tak, jestem zmanierowany, dobry mi nie wystarcza, oczekuję wybitnego). Dopiero w ostatnim akcie pojawiają się dwie wyraźnie lepsze arie: Gelosia spietata Aletto (Alceste – Jose Maria Lo Monaco) i E che ci posso far (Antigona – Emöke Baráth). Właściwie należałoby także zwrócić uwagę na duet Alma mia, dolce ristoro (Admeto – Sonia Prina – i Antigona), ale nie. Po raz kolejny przekonałem się, że Sonia Prina nie sprawdza się w Haendlowskich duetach, nie z powodów jakichś braków technicznych – broń Boże! – ale po prostu dlatego, że jej niski głos zbyt kontrastuje z sopranem. W efekcie zamiast duetu, gdzie dwa różne głosy powinny tworzyć jedną całość, słyszę dwie przeplatające się i przeszkadzające sobie arie. Tak było w Fermati! No crudel! z Rinalda, w Caro… Cara… z Giulio Cesare, tak było wczoraj. I choć obok Alana Curtisa to Sonia Prina była największą gwiazdą i dostała największe brawa, dla mnie wyróżniły się Lo Monaco i Baráth, dwie prima donny, choć i im można byłoby to i owo zarzucić (Lo Monaco wpada w krzyk, gdy chce zaśpiewać głośno i wysoko, Baráth brakuje głębi, ma ładny, czysty głos, ale bez dołu).
Libretto tak dziwaczne i skomplikowane, że nawet ja się pogubiłem, a wenezuelskie soap opery wysiadają. Do mojej konfuzji mógł się przyczynić fakt, że z krakowskiego wykonania usunięta została jedna postać (Orindo), która nie znikła jednak z opisu fabuły zawartego w książeczce programowej.
Orkiestra grała – no, tak sobie. Technicznie bez zarzutu, ale jakoś tak bez ikry. Zbyt wolno, zwłaszcza w pierwszej części.
Rekapitulując, koncert poprawny, ale jednak jeden ze słabszych w całym cyklu Opera Rara.
P.s. 23 lutego. Krakowskie Biuro Festiwalowe opublikowało reportaż z koncertu:
