London Bridge is falling down. Tegoroczny budżet trzeba znowelizować – obciąć wydatki i powiększyć deficyt; żeby to ostatnie było prawnie możliwe, trzeba zlikwidować, pardon, zawiesić jeden z progów ostrożnościowych zapisanych w Ustawie o finansach publicznych.
To nie jest radosna perspektywa, ale też, samo w sobie, nie jest to katastrofa. Skoro dochody są zdecydowanie niższe od planowanych, trzeba to uwzględnić w budżecie, a zarazem, aby nie ciąć zbyt drastycznie wydatków, trzeba zwiększyć deficyt. 2/3 wpływów budżetowych pochodzi z podatków pośrednich, istnieje tu więc wyraźne sprzężenie zwrotne: Mniejsze wydatki państwa oznaczają mniej pieniędzy u obywateli, co dusi popyt i sprawia, że do budżetu trafia z powrotem jeszcze mniej pieniędzy. Co prawda sytuacja Polski jest o wiele lepsza, niż Grecji czy Portugalii, ale przykłady tych krajów pokazują, że zbyt radykalne obcinanie wydatków rządowych raczej pogłębia recesję, przynajmniej krótkoterminowo. Długotrwałe życie ponad stan prowadzi do jeszcze większych problemów, ale to jest inna opowieść.
Tak więc gdyby stan budżetu był spadkiem po nieudolnych poprzednikach, wynikiem jakiejś tragicznej katastrofy naturalnej, konsekwencją niepodziewanego i głębokiego światowego kryzysu lub działaniem siły nieczystej, obecnym planom rządowym wypadałoby przyklasnąć. Problem polega na tym, że to obecny rząd sam na ten kryzys budżetowy zapracował, nie robiąc nic – no dobrze: robiąc bardzo niewiele – żeby stan finansów państwa naprawić.
PiSowska opozycja nowelizację budżetu, a już zwłaszcza naruszenie progu ostrożnościowego, krytykuje, co jest z ich strony pewną hipokryzją – po wybuchu kryzysu Jarosław Kaczyński wzywał do praktycznie nieograniczonej emisji obligacji w celu „ratowania gospodarki”. Gdyby rząd go wówczas posłuchał, nasza sytuacja mogłaby być podobna do greckiej. Dzisiaj Jarosław Kaczyński wzywa do powołania komisji śledczej i krzyczy „gdzie są pieniądze?!”, zgodnie ze swoim rozumieniem gospodarki: jeżeli czegoś brakuje, to znaczy, że ktoś to ukradł. Tymczasem tych pieniędzy nikt nie ukradł, po prostu nigdy ich nie było. Minister Rostowski, konstruując budżet, założył, że wpływy podatkowe będą o wiele wyższe, niż w istocie są.
Niektórzy twierdzą, że był to swego rodzaju gambit Rostowskiego: Świadomie przeszacował dochody, żeby skonstruować „optymistyczny” budżet, zachęcający ludzi do wydawania pieniędzy. Budżet oszczędny przestraszyłby konsumentów, co, zgodnie z opisanym wyżej mechanizmem sprzężenia zwrotnego, jeszcze bardziej zmniejszyłoby wpływy budżetowe i zdusiło gospodarkę. Poza tym mniejszy deficyt oznaczał mniejsze potrzeby pożyczkowe rządu, a zatem niższą rentowność obligacji, a więc niższe koszta obsługi długu publicznego – państwo polskie, okazuje się, zarobiło na oszustwie Rostowskiego. Zarazem sektor finansowy z góry oczekiwał, że budżet będzie jednak nowelizowany, a więc nowelizacja, gdy już stała się faktem, nie zachwiała ratingiem Polski. Być może rzeczywiście była to sprytna „inżynieria budżetowa”, ale jednocześnie dowód na to, iż jedynym planem obecnego rządu jest przeczekanie światowego kryzysu, jak już poprzednio pisałem.
Deficyt budżetu w wielkiej części spowodowany jest dotacjami do ubezpieczeń społecznych: Państwo znacznie więcej wydaje w postaci emerytur i rent niż zbiera w postaci składek. Wiele osób krzyczy więc, żeby państwo wzięło pieniądze z OFE. I tak się zapewne stanie, może nie wszystkie, ale część pieniędzy zostanie z OFE zabrana, ja jednak powiadam: Proszę zostawić OFE w spokoju!
OFE mają wiele wad, z których największą są bardzo wysokie prowizje pobierane przez instytucje zarządzające OFE. Wysokość tych prowizji nie jest uzasadniona ani ponoszonym ryzykiem (jest niemal żadne), ani wspaniałymi wynikami inwestycyjnymi (są raczej niewielkie – jest to zresztą kolejna wada systemu OFE). Zapomina się przy tym, że wysokość prowizji już została ustawowo zmniejszona (i słusznie). Natomiast większość pozostałych zarzutów, jakie stawia się OFE w obecnej dyskusji, jest zwyczajnie nieprawdziwa. Przede wszystkim to nie składka do OFE jest głównym źródłem deficytu systemu ubezpieczeń społecznych, który musi być pokrywany dotacją budżetową. Dopłaty do emerytur mundurowych, górniczych, sędziowsko-prokuratorskich, do KRUS i do zupełnie niezreformowanego systemu rentowego pochłaniają o wiele więcej. Dalej, nie jest prawdą, że pieniądze w OFE, a więc przyszłe emerytury, są szczególnie zagrożone wahaniami koniunktury. OFE, z mocy prawa (sic!), za większość swoich środków kupowały obligacje rządowe – jeśli państwo nie zbankrutuje i nie odmówi wykupu obligacji, te pieniądze są bezpieczne. A jeśli państwo zbankrutuje, odczuje to także ZUS. Dalej, gdy widzę pałace, jakie buduje sobie ZUS, gdy czytam, ile kosztowała informatyzacja ZUS, wciąż niefunkcjonalna i niedokończona, myślę sobie, że OFE, wraz z ich prowizjami i wydatkami na własne utrzymanie, mogłyby być wzorem powściągliwości. Wreszcie trzeba pamiętać, że reforma, w wyniku której powołano OFE, nigdy nie została dokończona: System emerytalny miał być uzupełniany wpływami z prywatyzacji – nigdy nie był – miał być stworzony fundusz rezerwy demograficznej – obecny rząd go przejada (to znaczy beneficjenci systemu ubezpieczeń społecznych go, za rządowym przyzwoleniem, przejadają) – KRUS i specjalne systemy emerytalne miały zostać zlikwidowane – nie zostały – system rentowy miał być zreformowany – nie został. Ba, reforma emerytalna była świadomie psuta prze tworzenie wyjątków: najpierw z powszechnego systemu wyjęto służby mundurowe, potem górników. Stało się tak ze względów czysto politycznych – rządy, którym groziła klęska wyborcza, chciały sobie kupić trochę głosów. I tak zresztą przegrały.
Kolejne rządy mają wyraźną skłonność do rujnowania systemu emerytalnego w zamian za bieżące korzyści polityczne, w dodatku iluzoryczne. Dlatego jestem całym sercem za zachowaniem OFE, to znaczy za prawnym zagwarantowaniem, że chociaż część pieniędzy na przyszłe emerytury jest zabezpieczona przed zakusami aktualnej – każdej aktualnej – władzy. I nie, solenne zapewnienia, że pieniądze „w ZUSie” będą bezpieczne, w żadnym razie mi nie wystarczają. Tym bardziej, że „w ZUSie” nie ma żadnych pieniędzy – system ZUSowski jest całkowicie repartycyjny. A jeśli – gdy?! – za kilkanaście lub niewiele więcej lat system emerytalny załamie się na skutek dzisiejszych machinacji rządowych, będzie płacz i zgrzytanie zębów. A tego, jako kraj, zdecydowanie powinniśmy starać się uniknąć.
Twierdzę nawet, że OFE już odegrały pozytywną rolę. Otóż tylko dlatego, że „zabrakło” pieniędzy przekazanych do OFE, rząd Platformy podjął jakieś kroki w celu poprawy systemu emerytalnego, mianowicie w znacznej części zlikwidował wcześniejsze emerytury oraz podwyższył i wyrównał pomiędzy płciami wiek emerytalny, a także przeprowadził cząstkową – zdecydowanie zbyt płytką i niewystarczającą, ale lepszą, niż żadną – reformę emerytur mundurowych. Utrzymujący się „brak” pieniędzy przekazywanych do OFE być może skłoni rząd do podejmowania dalszych kroków naprawczych: reformy systemu rentowego, głębokiej reformy emerytur mundurowych, może nawet likwidacji KRUS czy emerytur górniczych. Cóż, może ktoś powiedzieć, że są to z mojej strony marzenia ściętej głowy – może i tak, ale jednego jestem pewien: jeśli rząd (budżet państwa) zagarnie pieniądze z OFE, żadnych reform systemu ubezpieczeń społecznych w przewidywalnej przyszłości nie będzie. A potem będzie już za późno.
Build it up with stone so strong…