Wielki Czwartek: program Mater Dolorosa, Les Talens Lyriques, dyrygował Christophe Rousset.
Wielki Piątek: dwie kantaty Bacha i Wielka Msza c-moll Mozarta, Les Musiciens du Louvre Grenoble, dyrygował Marc Minkowski.
Jest coś dziwacznego w koncertach muzyki religijnej. Rozumiem, że można rekreacyjnie słuchać muzyki religijnej – ba, sam to w tej chwili robię (średniowieczne hiszpańskie pieśni maryjne w wykonaniu Jordi Savalla i Hesperiona XX) – ale koncert to jednak coś innego. Muzyka religijna, w zamierzeniu twórców, powinna gromadzić ludzi na wspólnym przeżyciu religijnym, dać im jakiś przedsmak nieba (zawsze próbuję sobie wyobrazić, co mogli czuć ludzie, którzy z brudu, smrodu i okropności bardzo cywilizowanego skądinąd XVIII wieku na chwilę dostali się do świata skończonego piękna), a teraz to już jest głównie rozrywka. Zgoda, także podziw i uniesienie, ale już bez pierwiastka religijnego. Chyba zaczynam brzmieć jak cesarz Józef II, więc chyba lepiej będzie, jeśli zakończę ten wątek.
To, co oprócz religijnego charakteru muzyki, łączyło czwartkowy i piątkowy koncert, to mistrzostwo orkiestr. Les Talens Lyriques skłąda się z muzyków młodych, grających doskonale, ale zarazem nie znużonych muzyką, pełnych świeżości. Bardzo podobało mi się zestawienie chóru z solistów, coś jak u Minkowskiego. Z samych solistów, jak to już wskazywano w innych relacjach, najlepsza była Ann Hallenberg. Dotąd doceniałem warsztat i głos Hallenbreg, ale jakoś mi się ona nie podobała. W czwartek, w lamencie Il piando di Maria Giovanniego Battisty Ferrandiniego, była cudowna. Bardzo dobry był także bas Frederic Caton.
Gdy słuchałem rozpoczynającego koncert Salve Regina Pergolesiego, uświadomiłem sobie, że komentator wb40 miał całkowitą rację, pisząc, iż pieśni religijne, które znamy jako arcydzieła dawnych mistrzów, mają też swoje wersje na koło gospodyń wiejskich i orkiestrę strażacką.
W piątek koncert był mistrzowski od pierwszego do ostatniego dźwięku. Dwie znakomite kantaty Bacha, muzyka doskonała pod każdym względem, a po przerwie Wielka Msza c-moll Mozarta – utwór niedokończony, ale wielki i tak kunsztowny, że aż dziw bierze, że nie razi swoją złożonością. Przypomina mi się dialog z Amadeusza Milosa Formana:
– Za dużo nutek!
– Nie, Najjaśniejszy Panie, nut jest dokładnie tyle, ile trzeba.
Coś mnie dzisiaj ten Józef II prześladuje.
Jak powiadam, wykonanie było pod każdym względem doskonałe, ale duńska sopranistka Ditte Andersen była pośród solistów najdoskonalsza z doskonałych. A, i Clotilde Guyon na kontrabasie!
Z ciekawostek dodam, że w trakcie koncertu zepsuły się organy. A rano w Krakowie była śnieżyca, dzieci jeździły na sankach.