Media, politycy, a nawet zwykli ludzie w rozmowach zaczęli straszyć drugą falą kryzysu. Będzie gorzej, powiadają. Złoty osłabnie. Strefa euro się rozleci. Nie będzie pracy, kredytów, eksportu, popyt wewnętrzny się załamie. Zabraknie na pensje dla sfery budżetowej i transfery socjalne, a już na pewno zabraknie na emerytury. Demografia nas dobije. Chińczycy wykupią resztki. Zgroza.
Cóż, może tak będzie, ale co wynika z tej fali narzekania?! Na razie nic. Ostrzeganie przed nadchodzącym niebezpieczeństwem ma sens, jeżeli pobudza do działania. Do tego, aby być przygotowanym na najgorsze, nie tylko psychicznie, ale także by móc minimalizować straty, a może nawet choćby częściowo złagodzić cios. To prawda, że bardzo trudno jest – zwłaszcza na skalę indywidualną – zgadnąć? wymyślić? przewidzieć? co należy robić, zdaje mi się jednak, że nikt tego nawet nie próbuje. Wiele osób, w tym wielu ekspertów, zachowuje się tak, jakby tylko czekało, aby z ponurą satysfakcją powiedzieć „a nie mówiłem”. To jest rodzaj fatalizmu, bezwolnego poddania się losowi, jakiejś niepohamowanej sile naturalnej, której powstrzymać nie sposób.
A może nawet gorzej: Powszechne narzekanie, wzajemne nakręcanie się strachem przed tym, co będzie, może zadziałać jak samospełniająca się przepowiednia. Zdemobilizować. Odebrać wolę działania. Bardzo mi się to nie podoba.
Przywódcy powinni coś zaproponować, a przynajmniej starać się wymyślić jakieś rozwiązanie. O ile przywódcy europejscy coś próbują zrobić, lepiej lub gorzej, o tyle przywódcy polscy i polskie media zajmują się sprawami naprawdę drugorzędnymi: kto dostanie jakie gabinety, kto kogo w której partii wykończy, inni ze złośliwą satysfakcją obserwują jak wali się autorytet Kościoła, zresztą w znacznej mierze na własne Kościoła życzenie. Nie tego oczekuję. W końcu nie wszystko jest stracone. Możliwe, że kontrolowane bankructwo Grecji plus najnowsza wersja planu ratunkowego plus – kto wie? – instytucjonalne powstrzymanie krótkoterminowej chciwości międzynarodowych finansów, kompletnie wyalienowanych, uratuje europejski system bankowy, gospodarkę i strefę euro. To nie jest pewne, ale jest możliwe. Nie należy żyć złudzeniami, iż wrócą stare, dobre czasy, bo nie wrócą. Prawie nic nie będzie takie, jak było, ale nawet upadek strefy euro nie musi przecież oznaczać Dzikich Pól, kamienia na kamieniu, głodujących emerytów i hord plądrujących nasze miasta – a taka, w gruncie rzeczy, wizja jest przed nami roztaczana. Nie przesadzajmy. Skoro nie da się wrócić do starego modelu, jakiś nowy porządek się wyłoni. Trzeba myśleć jaki on będzie i jak zrobić, aby był on możliwie najbardziej znośny dla wszystkich, a ponieważ z konieczności jesteśmy europocentrystami, możliwie najbardziej znośny dla ludzi w naszej części świata.
A co robić w wymiarze indywidualnym? Jak najlepiej robić to, co się umie. Nauczyć się czegoś nowego. Pomagać bliźnim. Być dobrym dla ludzi. Spokojnie, bez paniki, ale też bez butnego optymizmu, myśleć, co będzie dalej.