Kończy się kampania wyborcza. Na pierwszy rzut oka niemrawa, niemalże anty-kampania, w rzeczywistości świetnie rozegrana przez PiS i zawalona przez Platformę.
Platforma nie potrafi przebić się ze swoim głównym przesłaniem: Owszem, wielu rzeczy nie udało im się zrobić, ale pozostają jedyną partią, która daje jakiekolwiek nadzieje na cywilizacyjny awans Polski, podczas gdy przesłanie PiS jest anachroniczne, wiążące Polskę w kategoriach XIX-wiecznych. Do tego Platforma sama strzela sobie w stopę: a to w sprawie GMO (na szczęście tę ustawę zawetował prezydent Komorowski), a to zupełnie skandaliczna poprawka do ustawy o dostępie do informacji, a to mniej nagłośniona sprawa nowych zasad refundacji leków, mających obowiązywać od stycznia, doprowadzająca lekarzy do białej gorączki. Wszystko są to sprawy, na które akurat wykształcony, wielkomiejski elektorat – wydawać by się mogło, naturalny elektorat Platformy – jest szczególnie wyczulony.
PiS ze swej strony na prowincji, zdala od mediów, mobilizuje swój twardy elektorat Smoleńskiem, zdradą i groźbą kolejnego rozbioru. W przekazie ogólnopolskim PiS jedynie próbuje udowodnić, że Platforma jest do bani. Nawet nie stara się wykazać, że PiS będzie lepszy, wystarcza przekaz, że Platforma źle rządzi. Tak, jakby PiS chciał powiedzieć „wiemy, że na PiS i tak nie zagłosujecie, ale ponieważ Platforma się nie nadaje, lepiej zostańcie w domu”. W tej sytuacji głos zmobilizowanego twardego elektoratu PiS będzie miał relatywnie większą wagę.
Jest to możliwe dzięki niesłychanie krótkiej pamięci i naiwności polskich wyborców. Nie pamiętają nie tylko rządów PiS, ale nawet przemiany Jarosława Kaczyńskiego po wyborach prezydenckich. Wieczorem 9 października pan prezes znów zrzuci owczą skórę, stając się krwawym mścicielem „zdradzonych o świcie” i ignorantem w sprawach gospodarczych w jednym. Nie szkodzi. Do następnych wyborów elektorat znów zapomni. To taka polska tradycja. Mego dziadka piłą rżnęli, myśmy wszystko zapomnieli.
Scenariusz landslide victory Platformy jest już zupełnie nierealny. Wynik dwóch głównych partii będzie bardzo zbliżony. Wszystko będzie zależeć od tego, czy Platforma będzie miała choć jeden mandat więcej, niż PiS.
Jeżeli Platforma będzie miała więcej mandatów, niż PiS, stworzy koalicję z PSL i, jeśli zajdzie taka konieczność, z SLD. Premierem pozostanie Donald Tusk. Koalicja trójpartyjna będzie słaba, ale lokalnie w Polsce niewiele się zmieni. Nie będzie ekscesów PiSu, ale nie będzie też prawdziwych reform. PiS pozostanie silną opozycją, destruktywną, nieskuteczną, ale głośną.
Jeżeli – co bardzo prawdopodobne – to PiS będzie miał więcej głosów niż Platforma, sytuacja będzie zupełnie inna. PiS nie ma szans na zawarcie żadnej koalicji, całkiem świadomie odpycha od siebie i PSL, i SLD, ale nie ma też szans na samodzielne rządy. Koalicja PiS-SLD lub PiS-SLD-PSL nie powstanie także dlatego, że mniejsze partie słusznie będą się obawiać losu przystawek. Powstanie zatem koalicja „siedmiu przeciw Tebom”, czyli wszystkich (trzech? czterech?!) pozostałych partii przeciwko PiSowi, z premierem Grzegorzem Schetyną. Sytuacja, w której PiS jest największym klubem parlamentarnym, może pławić się w tryumfie, obsadza funkcję marszałka Sejmu, może blokować, co chce, czynić obstrukcję, ale za nic nie odpowiada, jest dla Kaczyńskiego wymarzona. Jako bonus Kaczyński dostaje miesięczny okres premierowania pomiędzy dymisją rządu Tuska a nieudanym votum zaufania (premier Schetyna zostanie powołany w „drugim kroku” konstytucyjnym), w którym to czasie nie zrobi nic konstruktywnego, ale postara się wymienić wszystkich szefów służb specjalnych – nowy rząd, zachowując się rycersko, będzie się wahał z ich odwołaniem – i przejąć jak najwięcej instytucji. Powołany pod koniec listopada, a może dopiero w grudniu, rząd Schetyny będzie bardzo słaby, targany wewnętrznymi konfliktami o wpływy. Gdy uderzy kolejna fala kryzysu – a jest bardzo prawdopodobne, ze uderzy – Polska się posypie. Słaby rząd nie będzie potrafił odpowiednio zareagować. Rząd PiS też nie, gdyż nie ma tam absolutnie nikogo, kto zna się na gospodarce, ale to nieważne, gdyż rządu PiS w tej kadencji nie będzie. Winę – niezależnie od tego, w jakim stopniu zasłużoną – za katastrofę gospodarczą poniosą partie rządzące, przede wszystkim Platforma.
Tylko silny rząd, z charyzmatycznym Donaldem Tuskiem jako premierem, daje jakiekolwiek nadzieje – choć nie pewność! – że Polska upora się z drugą falą kryzysu.
W 2015 znów nas czekają podwójne wybory. Jeśli Platforma nie wygra 9 października, zgorzkniały Donald Tusk i prezydent Bronisław Komorowski staną do bratobójczej walki o prezydencką nominację Platformy. Niezależnie od tego, kto wygra w wewnątrzplatformianym starciu, w tej sytuacji w roku 2015 rządy obejmą prezydent Jarosław Kaczyński i premier Zbigniew Ziobro. I wtedy nastanie prawdziwa katastrofa.
Zapobiec temu możemy 9 października. I tylko 9 października.