Po publikacji raportu Millera przyczyny wpadku pod Smoleńskiem są jasne. Oczywiście przeprowadzony wczoraj, ledwie kilka godzin po publikacji raportu, sondaż opinii publicznej wskazuje, że 49% respondentów („pań z Gdańska”) uważa, że raport nie wszystko wyjaśnia. To, że zdecydowana wiekszość badanych raportu nie czytała, to drobiazg, na który nikt nie zwraca uwagi. Część ludzi oglądała transmisję z prezentacji raportu, część wybrane fragmenty w serwisach informacyjnych, część tylko czytała omówienia. Teraz raport trzeba przetrawić, przełożyć z języka techniczno-prawnego na język zrozumiały dla szerokiej publiczności. W sposób nieunikniony będzie to oznaczać uproszczenia, ale nie ma na to rady.
1. Katastrofa pod Smoleńskiem była wypadkiem typu CFIT, Controlled Flight Into Terrain. Samolot nie zawiódł, był w pełni sprawny, załoga kontrolowała go do pierwszego zderzenia z przeszkodą terenową. Piloci nie byli idiotami ani samobójcami, nie popisywali się brawurą, starali się lecieć najlepiej, jak umieli. Tylko, że nie umieli. Raport nie zostawia suchej nitki na systemie szkoleń w 36 splt i szerzej, w całych Siłach Powietrznych. Załoga była bardzo źle wyszkolona, źle dobrana – i chyba nawet nie zdawała sobie z tego sprawy. Być może – podkreślam: być może – zgoła przeceniali swoje umiejętnosci, uwierzywszy w nieszczęsną maksymę Bronisława Komorowskiego, iż polski pilot poleci nawet na drzwiach od stodoły.
W rezultacie lądowali kierując się wskazaniami radiowysokościomierza, nie zaś wysokościomierza barometrycznego, ignorowali ostrzeżenia TAWS, na końcu zaś próbowali wykonać odejście „w automacie”. Na tamtym lotnisku nie było to możliwe, a oni ten właśnie manewr ćwiczyli dzień wcześniej! Ba, już w powietrzu umawiali się, że jeśli będą musieli odejść na drugi krąg, zrobią to „w automacie”.
2. Osobną, szczegółową sprawą, na którą warto zwrócić uwagę, jest system TAWS i ustawienia wysokościomierza. Raport (str. 15-16) stwierdza, że „chwilę” po pierwszym ostrzeżeniu TERRAIN AHEAD,
dowódca statku powietrznego przestawił swój wysokościomierz WBE-SWS na ciśnienie standardowe 1013 hPa. Spowodowało to wprowadzenie do systemu TAWS nieprawidłowej informacji, w wyniku której system przerwał generowanie ostrzeżeń, przyjmując, że samolot znajduje się wyżej niż w rzeczywistości.
Raport nie rozstrzyga, czy kpt. Protasiuk przestawił wysokościomierz celowo, czy też, jak to się przyjmuje w środowisku lotniczym, przypadkowo. Dalej jednak, analizując system szkoleń, raport stwierdza (str. 150), iż
załogi nie znały zasad prawidłowej eksploatacji urządzenia TAWS. Doprowadziło to do wyrobienia nieprawidłowego nawyku ignorowania generowanych przez system TAWS ostrzeżeń.
Skoro załogi ostrzeżenia TAWS i tak ignorowały, załodze sygnały TAWS mogły tylko przeszkadzać w wykonaniu trudnego manewru. Podtrzymuję więc to, co pisałem po publikacji raportu MAK: Moim zdaniem załoga świadomie zdecydowała o oszukaniu systemu TAWS przez ustawienie nieprawidlowego ciśnienia na wysokościomierzu barycznym dowódcy. Znajduje to potwierdzenie w transkrypcie rozmów z kokpitu:
10:31:11, 2P: Wychodzi, że aaa… TAWS, wystarczy, żeby Ziętas wprowadził.
Za taką interpretacją przemawia także fakt, iż kpt. Protasiuk leciał tym samym samolotem na to samo lotnisko trzy dni wcześniej, z premierem, jako drugi pilot. Z doświadczenia „wiedział” (wydawało mu się, że wie), iż ostrzeżenia systemu TAWS na tym lotnisku są nic nie warte. O ile jednak w dobrych warunkach atmosferycznych można je było zignorować, o tyle w warunkach fatalnych tylko przeszkadzały, więc trzeba je było „wyciszyć”. Z drugiej strony gdyby dowódca przestawił swój wysokościomierz przypadkowo, powinien go zaniepokoić brak ostrzeżeń TAWS, które w podobnej sytuacji słyszał trzy dni wcześniej. Nic go nie jednak nie zaniepokoiło, tak, jakby wiedział, iż ostrzeżeń nie powinno być.
3. Część winy spoczywa na stronie rosyjskiej. Na lotnisku niesprawna była część świateł, drzewa i krzaki, których nikomu nie chciało się wyciąć, mogły zasłaniać pozostałe światła i zakłócać pracę radiolatarnii, przede wszystkim jednak kontroler nieprawidłowo informował załogę, iż są „na kursie i ścieżce”, podczas gdy nie byli. Kontroler, dysponując przestarzałym sprzętem, najprawdopodobniej nie był w stanie samodzielnie określić wysokości samolotu, ale też nie domagał się, aby załoga „kwitowała” informacje o odległości od progu pasa przez podanie swojej wysokości, czego wymagała procedura.
Raport, o ile mogłem się zorientować, nie wskazuje na to, iż samolot JAK-40, który wylądował jakiś czas przed planowanym przylotem Tupolewa, mógł odegrać rolę konia trojańskiego. Pilot JAKa wylądował w bardzo trudnych warunkach, wbrew komendzie kontrolera, co ten zresztą skwitował określeniem „zuch”. Kontrolerzy mogli pomyśleć, że polscy piloci są fantastycznie wyszkoleni i dysponują jakimś super sprzętem. Mogło to uśpić czujność kontrolerów. Dowódca JAKa zresztą drugi raz zachował się jak koń trojański, zachęcając dowódcę Tupolewa do podjęcia próby lądowania, mimo iż w Smoleńsku „pizda jest”.
4. Na załogę nie wywierano bezpośrednich nacisków, nie zmuszano ich do lądowania. Nie mam wątpliwości, iż załoga odczuwała presję spowodowaną obecnością prezydenta na pokładzie i Dowódcy Sił Powietrznych w kokpicie. Wykonanie trudnego lądowania oznaczałoby uznanie w oczach generała. Zerwanie programu wyprawy do Katynia na pewno wywołałoby niezadowolenie prezydenta („wścieknie się, gdy…”) i jego protegowanego, generała Błasika, ale nikt załodze nie kazał lądować za wszelką cenę. To kapitan decydował. Owszem, można przypuszczać, że gdyby ktoś (dyrektor Kazana?) wcześniej przekazał załodze informację, że jeśli nie uda się wylądować w Smoleńsku, lecimy tu a tu, zdjęłoby to z niej część presji. Są to jednak tylko przypuszczenia.
Trzeba pamiętać, że dla pilota wojskowego priorytetem jest wykonanie zadania, inaczej niż dla pilota cywilnego, dla którego najważniesze są bezpieczeństwo ludzi i samolotu.
5. Ciekawa jest rola generała Błasika. Pomijam kwestię czy generał zaliczał sobie lot do Smoleńska jako „wylatany” w charakterze członka załogi. Jest to sprawa drugorzędna. Na pewno generała nie powinno było być w kokpicie. Po co tam jednak poszedł? Myślę, że chciał sprawdzić czy wszystko jest w porządku. Chciał także pomóc załodze: on jeden, najbardziej doświadczony lotnik na pokładzie, odczytywał prawidłowe wskazania wysokościomierza barometrycznego. Niestety, pracująca w słuchawkach załoga, ogłuszona ostrzeżeniami TAWS, które w międzeczasie znów się pojawiły, mogła go nie słyszeć. Zastanawiałem się też dlaczego generał w tak dramatycznej sytuacji tłumaczył komuś co to jest mechanizacja skrzydeł. Wydaje się, że generał po prostu nie dostrzegał żadnego zagrożenia, też myślał, że wszystko jest pod kontrolą.
W każdym razie wyzierająca z raportu MAK wizja pijanego generała zmuszającego załogę do lądowania zupełnie nie znajduje potwierdzenia.
6. Polityczną odpowiedzialność za wszelkie błędy w szkoleniu, nieprzestrzeganie procedur i bałagan w wojsku wziął na siebie minister Klich. Trudno się temu dziwić. Klich tłumaczy, że nie wiedział o nieprawidłowościach w 36 splt. Zapewne tak było, ale powinien był wiedzieć.
Inna rzecz, że raport implicite obciąża i Dowódcę Sił Powietrznych, i poprzedniego ministra obrony, bardziej niż ministra Klicha. To Dowództwo Sił Powietrznych prowadzi bezpośredni nadzór nad szkoleniami lotniczymi i przestrzeganiem procedur w wojsku, minister Szczygło zaś zlikwidował szkolenia na symulatorach.
7. Osobną sprawą są zarzuty PiSu wobec raportu. Pomniejsi działacze PiSu raport Millera dezawuują. Dla nich do przyjęcia byłaby albo wresja zamachu, albo wniosek o postawienie Tuska przed Trybunałem Stanu. Nic innego ich nie zadowoli. Jest to całkiem oczywiste i nie ma co się nad tym rozwodzić. Można się nawet z tego cieszyć: Jeśli PiS uczyni Smoleńsk jednym z głównych tematów kampanii wyborczej, sam przyczyni się do swojej – miejmy nadzieję – przegranej.
Nieszczęsne wdowy smoleńskie, głównie pani Gosiewska i pani Merta, wciąż nie mogą uwierzyć, wciąż snują jakieś dywagacje na temat bomby próżniowej. Jest to dla mnie zrozumiałe. Gdyby ich mężowie zginęli w wyniku zamachu, ich śmierć nabrałaby sensu. Śmierć w przypadkowym, niezawinionym świadomie wypadku, jest całkowicie bezsensowna.
Natomiast sam Jarosław Kaczyński postawił dwa zarzuty: Pierwszy:
Zabrakło [Tuskowi] honoru, by bronić gen. Błasika i polskich oficerów, nie reagował na pomówienia ze strony MAK.
Ależ nic podobnego, panie prezesie! Tym razem nie mówimy co zrobił lub czego zaniechał premier, ale co ogłosiła Komisja Badania Wypadków Lotnictwa Państwowego. Tylko w wizjach autokratów, w tym pana prezesa, organa państwa czynią to, co im nakaże przywódca. W demokratycznym państwie prawa organa państwa, które są od premiera ustawowo niezależne, są od niego niezależne. Jarosław Kaczyński nie może tego jednak zrozumieć.
Odnośnie zaś do obrony generała Błasika i polskich oficerów, raport ani nie zwala całej winy na pilotów, ani tym bardziej nie obciąża generała Błasika, choć jedno i drugie byłoby takie proste i politycznie wygodne. Owszem, piloci popełnili liczne błędy, ale zawinił system szkolenia. Owszem, Błasik był w kokpicie, ale to nieprawda, że po pijaku chciał wymusić lądowanie; przeciwnie, starał się załodze pomóc.
Drugi zarzut Kaczyńskiego brzmi:
Premier Donald Tusk […] odpowiada przecież za podjęcie gry z Rosjanami, która doprowadziła do rozdzielenia wizyt [premiera i prezydenta] i tego następstw.
No tak, to jest prawda. Ale:
Po pierwsze, gdy przygotowywano obchody katyńskie, prezydent dobrowolnie podjął tę grę. Nie spodziewał się żadnej katastrofy, nikt się przecież nie spodziewał, przeciwnie, żeby przyćmić wizytę Tuska, zorganizował sobie bizantyński orszak, przez co lista ofiar była tak długa.
Po drugie, premier Donald Tusk i prezydent Lech Kaczyński byli przeciwnikami politycznymi, a reprezentowanie Polski na arenie międzynarodowej było jednym z obszarów sporu. To Lech Kaczyński od początku rządów Platformy pchał się tam, gdzie go nie proszono, a wiosną 2010 do kampanii prezydenckiej pozostawało zaledwie kilka miesięcy. Dlaczego Tusk miałby Kaczyńskiemu ustępować? Ja, wyborca, uważam, że Polskę za granicą lepiej i godniej reprezentował premier Tusk niż prezydent Kaczyński. Z całą pewnością wiele osob uważa inaczej. Szanuję ich zdanie, ale nie widzę, dlaczego premier Tusk miałby go usłuchać.
Po trzecie, premier Putin zaprosił premiera Tuska, nie prezydenta Kaczyńskiego, którego nie zaprosił nikt. PiSowcy oczekiwali zapewne, że Tusk, uznając prymat Kaczyńskiego, powinien był zaproszenie Putina odrzucić, obrażając go i pogarszając stosunki z Rosją. To jest takie typowe dla PiSu i dla tego rozumienia godności narodowej: nieważne, co się osiągnie, ważne, czy się odpowiednio godnie nadmiemy.
Po czwarte, czy Rosjanie chcieli rozegrać wewnętrzne polskie spory polityczne na swoją korzyść? Putin, zapraszając Tuska, chciał może nawet nie tyle wzmocnić polskiego premiera, ile osłabić polskiego prezydenta, uważanego za skrajnie nieprzychylnego Rosji. Skoro zmniejszenie szans na reelekcję tego konkretnego prezydenta było, w moim odczuciu, korzystne dla Polski, nie widzę w tym niczego złego. Nawiasem mówiąc, hipotetyczna gra na osłabienie Lecha Kaczyńskiego czyni wszelkie koncepcje spisku na życie Kaczyńskiego całkowicie absurdalnymi: Po cóż Rosja miałaby kreować antyrosyjskiego męczennika z osoby, która za kilka miesięcy miała odejść na polityczną emeryturę?
Poprzednio na ten temat:
Gdzie był generał?
Ciąg przyczyn
Wysokościomierz