2 listopada, w pierwszy wtorek po pierwszym poniedziałku listopada, w Stanach Zjednoczonych odbędą się wybory, które Demokraci prezydenta Obamy najprawdopodobniej przegrają, tracąc większość w co najmniej jednej izbie Kongresu. Największym zmartwieniem Demokratów jest bezrobocie, utrzymujące się na wyjątkowo wysokim, jak na Amerykę, poziomie 10%, i to pomimo tego, że amerykański produkt narodowy dzielnie odrabia straty spowodowane kryzysem finansowym. Wszystkim dotychczasowym kryzysom towarzyszył wzrost bezrobocia, jednak obecnie w USA zatrudnienie wzrasta znacznie wolniej, niżby to wynikało z historycznych trendów. Wzrost gospodarczy przestał być skorelowany ze wzrostem zatrudnienia. Jak pisze Martin Wolf, czołowy komentator The Financial Times,
unemployment rose far faster in the US than elsewhere. The explanation is that US productivity growth was exceptionally fast, above all in 2009.
Produkt krajowy można zwiększyć albo zwiększając zatrudnienie, albo wydajność pracy. Gospodarka amerykańska „wybrała” tę drugą drogę. Tymczasem, jak właśnie stwierdził Dominique Strauss-Kahn, dyrektor generalny Międzynarodowego Funduszu Walutowego (i być może przyszły prezydent Francji),
Kryzys światowy zniszczył 30 milionów miejsc pracy, podczas gdy w najbliższych latach należy stworzyć 400 milionów nowych miejsc pracy.
W stanach Zjednoczonych ujawniło się zjawisko, które obejmuje rynki pracy w innych krajach wysokorozwiniętych, a kiedyś zapewne dojdzie do Polski: Bezrobocie ma charakter strukturalny i jest związane z polaryzacją rynku pracy.
Ponad miesiąc temu ukazał się artykuł Witolda Gadomskiego, z którego przebija cicha satysfakcja, że lewicowy program gospodarczy nielubianego w Polsce Obamy nie działa. Wydłużenie zasiłków dla bezrobotnych zniechęca do przyjmowania niskopłatnych ofert pracy, za część kryzysu odpowiedzialna jest administracja Obamy, która zlikwidowała ulgi podatkowe wprowadzone przez George W. Busha, które pozwoliły pokonać kryzys z roku 2001, no a poza tym
Zwolennicy Baracka Obamy często porównują go z demokratą Franklinem Delano Rooseveltem, który wygrał wybory w 1932 r. i – według wciąż popularnej legendy – wyprowadził USA z recesji, zwiększając aktywność państwa w gospodarce. Ale analogia ta jest zupełnie chybiona. Gdy Roosevelt obejmował w styczniu 1933 r. urząd, Ameryka wychodziła już z recesji. Pakiet stymulacyjny wprowadził jego poprzednik, republikanin Herbert Hoover. Komentatorzy przypominają jego słynne powiedzenie: „Ożywienie jest tuż za rogiem” […] „Stimulus” Hoovera przyniósł efekt po czterech latach. Owoce ożywienia zebrał następca, który do dziś uchodzi za zbawcę amerykańskiej gospodarki.
O takich poglądach cytowany już Martin Wolf powiada
The Republicans have convinced many voters that the intervention by the Democrats, not the catastrophe George W. Bush bequeathed, explains the malaise. It is a propaganda coup.
A jak wyliczył Bank Rezerwy Federalnej w San Francisco, wydłużenie zasiłków spowodowało wzrost bezrobocia o 0.4 punktu procentowego.
Skąd się bierze bezrobocie?
The Economist w jednym z sierpniowych wydań identyfikuje trzy najważniejsze źródła amerykańskiego bezrobocia:
Po pierwsze, ceny nieruchomości spadły w Ameryce tak bardzo, że bardzo wielu (25%, jak podaje Dziennik-Gazeta Prawna) amerykańskich kredytobiorców jest winnych w formie hipotek więcej, niż wynosi aktualna wartość ich domów. Albo przestaną spłacać raty, a wówczas stracą wszystko i zrujnują sobie historię kredytową, albo sprzedadzą dom ze znaczną stratą, albo wreszcie będą jakoś usiłowali udźwignąć raty kredytu, pozostając w swoich dotychczasowych domach. Jednak w ten sposób Ameryka traci jedną ze swoich tradycyjnych przewag: mobilność, pozwalającą ludziom przemieszczać się na drugi koniec kontynentu w poszukiwaniu pracy.
Po drugie, ta sama mobilność bardzo cierpi na upadku tradycyjnego podziału na breadwinner i homemaker w amerykańskich rodzinach. Coraz więcej rodzin utrzymuje dzięki pracy zawodowej obojga małżonków. To jednak powoduje, że decyzja o przeprowadzce staje się o wiele trudniejsza, gdyż pracę w nowym miejscu musiałyby znaleźć dwie osoby. Oba te czynniki sprawiają, że Amerykanom znacznie trudniej jest zmieniać miejsce zamieszkania w poszukiwaniu pracy. Nie mogąc przenieść się do regionów, gdzie praca jest, pozostają uwięzieni w miejscach, gdzie pracy już nie ma.
Po trzecie,
A bigger worry is that jobseekers no longer have the skills demanded by employers.
Częściowo tłumaczy się to faktem, iż znaczna część utraconych miejsc pracy przypadła na budownictwo, co jest zrozumiałe wobec załamania rynku nieruchomości. Liczni construction workers nie mają kwalifikacji do podjęcia innej pracy. Temu przeciwdziałać ma ogłoszony przez Obamę wielki program robót publicznych, modernizacji autostrad, lotnisk i kolei. Problem jednak jest o wiele poważniejszy.
Polaryzacja rynku pracy
Jak wskazuje The Economist w kolejnym komentarzu, w latach ’70 i ’80 zatrudnienie rosło głównie w sektorach wymagających średnich kwalifikacji i dających średnie zarobki: wśród robotników wykwalifikowanych i operatorów maszyn, niższego i średniego personelu zarządzającego, sekretarek i urzędników bankowych, sprzedawców. Na początku lat ’90 sytuacja się zmieniła: rosnąć zaczął udział pracy wykonywanej tak przez ludzi o najwyższych, jaki i najniższych kwalifikacjach (i zarobkach), kosztem pracy tych ze środka stawki. Pojawiła się polaryzacja rynku pracy. Tłumaczy się to globalizacją (część miejsc pracy podlego outsourcingowi do Indii i na Daleki Wschód, na razie także do Europy Wschodniej), przede wszystkim jednak informatyzacją, automatyzacją, postępem technologicznym. W ten sposób w krajach wysokorozwiniętych praca będzie łatwo dostępna dla osób zwanych w Ameryce professionals – lekarzy, prawników, terapeutów, także nauczycieli czy konstruktorów – oraz dla sprzątaczy lub osób wykonujących rozliczne McJobs, a także w zawodach, które nie wymagają wielkich kwalifikacji, nie są zbyt dobrze płatne, ale są klasyfikowane jako nie-rutynowe, a zatem trudne do zautomatyzowania: rehabilitantów, opiekunów dzieci, organizatorów czasu wolnego, kierowców, osób wykonujących drobne naprawy lub remonty czy strażaków. Pracy dla tych ze środka, której dotąd było najwięcej i która cieszyła się prestiżem społecznym i znacznym statusem ekonomicznym, będzie ubywać.
Uczestnicy dyskusji zaproszeni przez Economista w zasadzie zgadzają się z tym obrazem, ale obecnie nie są w stanie przedstawić żadnych spójnych recept. Jest jednak jasne, że przedstawiony tu stan rzeczy musi mieć głębokie konsekwencja dla naszego systemu społecznego, w tym także dla interesującej mnie sfery edukacji.
Czy nie zbliżamy się do świata przewidywanego przez Kurta Vonneguta w Pianoli, skądinąd jednej z jego słabszych powieści?
Wracając zaś do polityki i amerykańskich wyborów, kryzys finansowy z roku 2008 był tylko katalizatorem, ujawniającym już dawno istniejące zjawisko. A Obama i Demokraci, cóż, częściowo nie sprostali wyzwaniu, częściowo zaś mieli pecha, że ich to właśnie dotknęło.