…nowy rok akademicki. Z tej okazji znani krakowscy profesorowie piszą o sytuacji na uczelniach. Jan Hartman o doktorantach, Andrzej Jajszczyk zaś o zaniechanej (sic!) reformie.
Z Hartmanem mam problem. To jest odważny i mądry człowiek, cenię sobie jego publicystykę, ale od czasu do czasu zdarza mu się palnąć głupstwo. Komu zresztą się nie zdarza? Tym razem nie umiem jednoznacznie ocenić jego artykułu. W wielu miejscach ma niewątpliwie rację: studia doktoranckie stają się bez mała masowe – o powodach tego stanu rzeczy pisałem już kilkakrotnie – a wobec tego nie starcza pieniędzy na stypendia dla wszystkich. Doktorant to nie uczony, to dopiero kandydat na uczonego, a przeciętny poziom prac doktorskich, niestety, spada.
Trzeba wszakże pamiętać o drugiej stronie medalu: doktoranci pracują na rzecz uczelni. Prowadzą zajęcia, wykonują rozliczne czynności organizacyjne, przygotowują artykuły, które, owszem, liczą się później do ich dorobku naukowego, ale także do dorobku instytucji, w której pracują. Gdyby instytucja ta chciała zatrudnić do wykonywania tych prac asystentów, musiałaby zapłacić im o wiele więcej, niż wynosi stypendium doktoranckie. Ja akurat nie uważam, że w sposób konieczny oznacza to wyzysk doktorantów – wiele zależy od tego, co (i czy cokolwiek) doktoranci otrzymują w zamian i jak są traktowani przez swoich promotorów i innych zwierzchników (wszelkie formy mobbingu są, rzecz jasna, godne najwyższego potępienia); możliwość pracy nad ciekawym projektem, zwiększająca szanse na znalezienie pracy po zrobieniu doktoratu, można uznać za formę „wynagrodzenia niepieniężnego” – jednak uczciwość intelektualna każe przyznać, że uprawniony jest także pogląd przeciwny.
Nie chodzi zresztą o same stypendia wypłacane doktorantom, ale także o środki potrzebne na wyjazdy terenowe, kwerendy biblioteczne czy choćby udział w konferencjach. Wiele uczelni oczekuje tego od swoich doktorantów, ale nie daje im na to nawet złamanego grosza. Rację ma Hartman pisząc, iż potencjalnie dostępne są różne możliwości finansowania poza stypendiami rozdawanymi przez uczelnie, ale, z najrozmaitszych powodów, nie są one dostępne dla wszystkich, poza tym zaś ubiegając się o takie stypendia, na ogół już trzeba popisać się jakimiś wynikami.
Być może w filozofii praca nad doktoratem polega głównie na pisaniu książki. Jednak w wielu krajach i dyscyplinach doktoranci są wołami roboczymi nauki, przy czym wcale nie musi chodzić o wyzysk będący sprawką konkretnych szefów. W naukach ścisłych i społecznych dla dalszej kariery akademickiej liczy się nie tylko praca doktorska (dysertacja), ale też pozostały dorobek naukowy doktoranta – ba, dość często sama praca doktorska ma znaczenie mniejsze, niż zbiór pozostałych artykułów doktoranta, to, jakie techniki badawcze (eksperymentalne, matematyczne, obliczeniowe, statystyczne) opanował w trakcie studiów, z jakimi problemami się zapoznał. W naukach eksperymentalnych fizyczna obecność doktorantów na uczelni jest konieczna i doktorant, który z czegoś żyć przecież musi, ma bardzo skromne możliwości dorobienia do stypendium. Skoro filozof Jan Hartman tak autorytatywnie wypowiada się na temat statusu doktorantów, możnaby oczekiwać, iż zapoznał się ze specyfiką tych studiów także w innych, niż filozofia, dziedzinach.
A już paternalistyczne rozważania o małych smuteczkach doktorantów, zalewanych piwem, są po prostu nie na miejscu. Panie profesorze Hartman! Powinno nam zależeć na przyciąganiu na studia doktoranckie najlepszych kandydatów. Niestety, ze względu na niskie stypendia i kiepskie warunki pracy, wielu z tych najlepszych rezygnuje ze studiów, wybierając pracę za prawdziwe pieniądze w innych firmach lub instytucjach. Czy musimy wyśmiewać się z tych, którzy zostają?
Natomiast artykuł Andrzeja Jajszczyka jest po prostu zły. Autor ma rację w kilku punktach szczegółowych, na przykład kpiąc z tytułomanii naukowców i napuszonych nazw zatrudniających ich uczelni, zwracając uwagę na nietrafione inwestycje czy na trudności w zarządzaniu uczelniami z ich samorządowymi Senatami i Radami Wydziałów, generalnie jednak powtarza po prostu tezy raportu Ernst&Young, nie dając przy tym żadnych nowych argumentów. Nic dziwnego, prof. Jajszczyk był członkiem zespołu przygotowującego ten raport. W szczególności Jajszczyk ubolewa, iż nie przepędzono czarnego luda, jakim jest habilitacja. Teza, iż obowiązek habilitacji hamuje rozwój nauki, w żaden sposób nie daje się utrzymać. Całkowicie nietrafiony jest też pomysł, aby przyznawać więcej stypendiów socjalnych kosztem funduszy przeznaczanych dotąd na stypendia naukowe. Idea, że oto mamy w Polsce zastępy zdolnych, lecz biednych młodych ludzi, którzy mogliby zostać wybitnymi lekarzami, inżynierami lub poetami, lecz nie mogą, gdyż nie stać ich na studiowanie, a więcej stypendiów socjalnych rozwiąże ten problem, to mit. Owszem, ubodzy a zdolni ludzie istnieją, lecz proponowana przez Jajszczyka zmiana przede wszystkim doprowadzi do jeszcze wspanialszego rozkwitu „wylęgarni bezrobotnych” i będzie oznaczać dalsze brnięcie w masowość studiów kosztem ich poziomu.
Jedynym oryginalnym osiągnięciem prof. Jajszczyka, prezentowanym w omawianym artykule, jest odejście od oklepanego porównania stosunków panujących na polskich uczelniach do feudalizmu. Zamiast tego autor porównuje je do schyłkowego sarmatyzmu. Ho, ho!