Zacząć muszę od dłuższego cytatu z felietonu Witolda Gadomskiego, który nie po raz pierwszy zabiera się za krytykę polskiej nauki. Tym razem nawiązuje on do spotkania Bronisława Komorowskiego na Uniwersytecie Wroclawskim. Marszałek Sejmu mówił tam, że
problemem Polski jest niska innowacyjność gospodarki i marny poziom szkół wyższych.
To dobrze, że marszałek to zauważa, pytanie tylko, jak opisanemu stnowi rzeczy zaradzić. Nad tym samym zastanawia się Gadomski. Zaczyna od dość typowej „diagnozy” stanu szkolnictwa wyższego:
Znajomy pracujący w szkole wyższej twierdzi, że z polskimi uczelniami nie da się nic zrobić, gdyż rządzą się one według praw feudalnych, a w dodatku są one autonomiczne, więc nie ma mowy o interwencji z zewnątrz. Awans młodych i zdobywanie przez nich tytułów [raczej stopni] naukowych zależą od „mistrzów”, którzy, jak większość ludzi, nie lubią konkurencji. Publikują wyłącznie w Polsce, wzajemnie recenzują swoje prace i wyznaczają ścieżki awansu młodszym, pilnując, by nie szli za szybko. […] Polskie uczelnie można byłoby rozruszać, gdyby powstał mechanizm konkurencji, ale na razie go nie ma. Chyba że mamy na myśli konkurowanie o studentów, których najsłabsze uczelnie przyciągają niską ceną i niskimi wymaganiami.
Do kanonu wyrzutów czynionych polskim uczelniom brakuje tylko narzekania na wieloetatowość. Gadomski dodaje:
Wydatki na badania i rozwój w polskich firmach są bardzo niskie, uczelnie nie czują presji ze strony przemysłu, więc najchętniej oddają się „czystej nauce” – teoriom mającym niewielkie aspekty praktyczne.
Słyszę w tym starą, dobrą niechęć do nauki: Nauka i szkolnictwo wyższe powinny być „praktyczne”, bo tylko wtedy zapewnią „innowacyjność”. Guzik prawda. Innowacyjność pojawi się jako pochodna dwu czynników: nakładów na badania i zapotrzebowania na badania ze strony gospodarki. Potrzebne są oba te czynniki, a jednak Gadomski, a wraz z nim grupa wpływowych polityków i publicystów, oczekuje, że nauka w cudowny sposób „zapewni innowacyjność” ot tak, sama z siebie, bez pieniędzy i bez zapotrzebowania ze strony gospodarki. Wiadomo także, iż w dłuższej perspektywie nie może być żadnej innowacyjności bez wyprzedzającego ją rozwoju badań podstawowych.
Powiedzmy przy tym jasno i wyraźnie, że ową innowacyjność mogą zapewnić nauki ścisłe, inżynierskie i przyrodnicze, tymczasem patologie, o których wspomina rozmówca Gadomskiego, toczą głównie wydziały społeczne, pedagogiczne i „humanistyczne” (cudzysłów świadomie, gdyż prawdziwym humanistom nie mam nic do zarzucenia), gdzie zresztą studiuje większość polskiej młodzieży. Nie twierdzę, że wydziały ścisłe, przyrodnicze i inżynierskie są od patologii wolne, ale występują tam one w znacznie mniejszym stopniu. Powiedzmy również, że to głównie dzięki naukom ścisłym i przyrodniczym polska nauka zachowuje jeszcze jaki-taki kontakt z nauką światową (zobacz na przykład to zestawienie), a uniwersytety Warszawski i Jagielloński w ogóle mieszczą się w rankingu szanghajskim. Złości mnie bardzo, gdy jednym tchem wypomina się patologie typowe dla „humanistyki” (feudalizm, wieloetatowość, blokowanie karier, brak kontaktu z nauką światową) i oskarża matematyków i fizyków o zajmowanie się teoriami mającymi niewielkie aspekty praktyczne.
Państwo powinno wspierać badania i kształcenie na kierunkach ściśłych, przyrodniczych i technicznych, nie zaś traktować wszystkie równo, z preferencją dla tych wydziałów, które po prostu mają więcej studentów (dzieje się to nie tylko na poziomie państwa, ale także na poziomie uczelni). Jakąś próbą wspierania kierunków perspektywicznie ważnych dla rozwoju gospodarki jest program kierunków zamawianych. Choć sam jestem w ten program zaangażowany, wydaje mi się, że nie spełni on pokładanych w nim nadziei. Owszem, przyjęliśmy na nasz wydział wyraźnie więcej studentów, niż w latach ubiegłych, byli to jednak studenci słabsi. Rok akademicki jeszcze się nie skończył, ale wszelkie znaki na niebie i na ziemi wskazują, że odsiew będzie w tym roku większy, niż w latach ubiegłych. Na rok drugi trafi niewiele więcej studentów, niż poprzenio.
Ratunkiem może być tylko odbudowa poziomu nauczania matematyki i przedmiotów ścisłych w gimnazjach i szkołach średnich, przy czym samo zwiększenie liczby godzin i zakresu materiału nie wystarczy; przeciwnie, chętnie zgodziłbym się nawet na dalszą redukcję materiału, byleby tylko uczniowie – jak to pisałem rok temu –
zrozumieli podstawy fizyki, biologii, chemii oraz nauczyli się myśleć matematycznie.
Jest to jednak zadanie na wiele lat. Nie przyniesie szybkiego sukcesu medialnego, któż więc się nim zajmie?
***
Tymczasem pewien członek Rady Nauki, zdegradowanej do roli organu doradczego ministra, spodziewa się, że, wbrew zapowiedziom, będzie mniej pieniędzy dla nauki. Niezależnie od tych ukrytych cięć, sądzę, że obecna katastrofalna powódź zmusi rząd do nowelizacji budżetu, czemu nie należy się dziwić. Pieniądze na badania naukowe obciąć będzie stosunkowo łatwo i – lokalnie – bezboleśnie…