1. Wstyd mi. Wstyd mi, bo nie odczuwam wstydu z powodu tego, co pisałem, mówłem i myślałem o Lechu Kaczyńskim. Media, publicyści – i to nie tylko persony pokroju Marcina Wolskiego czy Zdzisława Krasnodębskiego – i część polityków usiłowały nam wmawiać, żeśmy Lecha Kaczyńskiego skrzywdzili. Jan Rokita pozwolił sobie nawet na stwierdzenie, że
Dla grupy fundamentalnych przeciwników Kaczyńskich te wszystkie kondukty, tłumy, wojska, rogatywki, płacze i świece były irytujące, ale tolerowane ze względu na wyrzuty sumienia. Lecha Kaczyńskiego jego przeciwnicy traktowali nikczemnie, nie ulega to dla mnie żadnej wątpliwości. Od czasów endeckiej nagonki na Narutowicza nie było takiej sytuacji.
Niesłychane. Rokita stawia tu paralelę pomiędzy naszymi dwoma prezydentami, którzy, krytykowani za życia, zmarli śmiercią gwałtowną w takcie sprawowania urzędu. Stąd tylko krok do stwierdzenia – ciekawe, czy Rokita zdaje sobie z tego sprawę – że śmierć Lecha Kaczyńskiego, podobnie jak śmierć Gabriela Narutowicza, była wynikiem zbrodniczego spisku przeciwników.
A minister Zdrojewski na pogrzebie Janusza Kurtyki stwierdził, że zmarłemu prezesowi IPN należy się „wielokrotne przepraszam”.
Otóż nie. Nie mam wyrzutów sumienia. Nie wstyd mi. Nie mam za co przepraszać. O Lechu Kaczyńskim pisałem (głównie na forach, bo w tym blogu tylko raz, i to w tonie, który samego mnie zdziwił), przede wszystkim zaś myślałem to, co myślę nadal: Że w ostatnich latach był nieudanym politykiem, szkodliwym dla Polski, narzędziem w ręku swego brata, że mimo przymiotów osobistych, w życiu publicznym zachowywał się małostkowo, kierując się kompleksami i osobistymi ambicjami. Nie używałem inwektyw, nie pisałem o „kaczorach” i „kartoflach”, czułem zażenowanie słysząc o „irasiadach” i „borubarach”, nie pomawiałem tragicznie zmarłego prezydenta o złe intencje – przeciwnie, sądzę, że głównym motywem jego postępowania był autentyczny patriotyzm, tyle tylko, że takie rozumienie patriotyzmu jest mi obce. Prezydenturę Lecha Kaczyńskiego oceniam zdecydowanie źle. O Januszu Kurtyce nie pisałem bodajże nigdy, ale w myślach podzielałem to, co mówili o nim jego krytycy: że zapewne powodowany jak najlepszymi intencjami, problem zdemaskowania agentów przedstawiał jako najważniejsze wyzwanie stojące przed Polską, że uwierzył, iż esbeckie teczki kryją samą prawdę, że nie zauważał, iż teczki bywały de facto używane do eliminowania przeciwników, nie tylko politycznych. I nie wstydzę się moich myśli i moich ocen, chociaż podobno powinienem.
Tuż po katastrofie pod Smoleńskiem obyczaj nakazywał mówić o Lechu Kaczyńskim dobrze. Media pomijały więc oceny polityczne i gafy tragicznie zmarłego prezydenta, pisały zaś o tym, że Lech Kaczyński był w życiu prywatnym ciepły i ujmujący, że miał wspaniałą żonę, że razem tworzyli bardzo udane małżeństwo, że Lech Kaczyński był wielkim patriotą. Tak, o Lechu Kaczyńskim-człowieku można powiedzieć dużo dobrego, choć o Lechu Kaczyńskim-polityku dużo zlego. Jednak, jak przytaczano przy okazji afery Leppera, Kaczmarka i Krauzego, Lech Kaczyński powtarzał Proszę pamiętać, że mój brat to nie ja.
2. Samotność Jarosława. Jarosława Kaczyńskiego od pewnego czasu uważam za najgroźniejszą postać polskiej polityki. I teraz ta postać musi być potwornie samotna. Jarosław mógł rozmawiać tylko z bratem. Pomniejsi działacze mogli być wykonawcami woli, mogli mieć nawet samodzielne pomysły taktyczne, ale nie byli godni rozmawiać z prezesem o strategii, o celach dalekosieżnych, o rozumieniu polityki. Gdy Ludwikowi Dornowi wydało się, że on jest godzien, szybko został z PiS usunięty. Teraz, gdy Lecha zabrakło, Jarosław nie ma już z kim rozmawiać, może jedynie dyktować swoją wolę. Nie przyjmie bona fide żadnej krytyki, żadnych wezwań do zastanowienia się. Lech był o wiele bardziej zbliżony do realnego życia, niż Jarosław. Mitygował brata. Gdyby Jarosław miał wrócić do przywódczych stanowisk w państwie, jego samotność, alienacja, zapieczenie się w bólu, fiksacja na politycznych urojeniach, mogą być groźne dla nas wszystkich.
3. Milczenie Jarosława. Jarosław Kaczyński od tragicznje śmierci swojego brata właściwie milczy. Owszem, dwukrotnie, zmieniony na twarzy, przemówił na pogrzebach ofiar katastrofy, a na pogrzeb Alaksandra Szczygły przysłał kuriozalny list. List, celnie skomentowany przez Ewę Milewicz, pobrzmiewa najlepszym stylem Jarosława. Coś w nim jednak zgrzyta. Trudno mi uwierzyć, aby Jarosław Kaczyński nie w improwizowanym przemówieniu, ale na piśmie, robił takie błędy, jak „wrócimy do Polski”.
Jarosław Kaczyński strasznie cierpi. Wierzę w to, co mówił Adam Bielan, że w Smoleńsku Jarosław powiedział Moje życie się skończyło, następnego zaś dnia Ja już nie będę miał gorszego dnia w życiu. Śmierć ukochanego brata, śmierć brata-bliźniaka, a więc osoby, która była zawsze, bez której świat jest po prostu niewyobrażalny, to musi być potworność. Potworność tym większa, że nie ma innej bliskiej osoby – żony, dziecka – która mogłaby spróbować ukoić ból. Jest tylko stara matka, chora, której nawet nie można powiedzieć o śmierci brata, bo ta wiadomość by ją zabiła. Jarosław długo, bardzo długo klęczący przed trumną brata w katedrze św. Jana, był bardziej ludzki, niż kiedykolwiek przedtem.
Nie popadajmy jednak w przesadę. Jan Rokita we wspomnianym wywiadzie nazywa Jarosława Kaczyńskiego Hiobem polskiej polityki i pisze, że
Skala nieszczęść prywatnych, które na niego spadły, przekracza ludzkie wyobrażenie
Śmierć najbliższego człowieka to straszna tragedia. Ból po takiej stracie może zmiażdżyć, może utrzymywać się przez całe lata. Ale nie jeden Jarosław Kaczyński tego doświadczył. Cierpienia po stracie najbliższych doświadczały już, doświadczają i, niestety, doświadczać będą miliony osób. Miliardy.
Cóż zatem z milczenia Jarosława wynika? Jeszcze nie wiadomo. Wiele jednak wskazuje na to, że ruchy polityczne wykonują teraz PiSowscy spin-doktorzy i działacze niższego szczebla, w dodatku ci pozostający ostatnio na uboczu (ci, którzy byli blisko braci Kaczyńskich, polecieli z prezydentem). Przypuszczałem, że na pomysł wawelskiego pochówku brata wpadł sam Jarosław, cały czas snujący diaboliczne plany how to conquer the world lub choćby tylko Polskę. Ale nie, Jarosław ten pomysł tylko „zatwierdził” (co nie zwalnia go z moralnej odpowiedzialności), wymyślili zaś pomniejsi działacze PiSu. Ks. Sowa dziś w telewizorze mówił, że jeden z prezydenckich ministrów był na rozmowie u kardynała Dziwisza już w dzień po katastrofie, w niedzielę 11 kwietnia! (Jeśli to prawda, burzy to nieco konstrukcję wywodów Rokity.) Zatem nie tylko Marta Kaczyńska, ale i Jarosław był zdruzgotany. Teraz PiS ma problem z kandydatem na prezydenta. Jedynym możliwym jest Jarosław Kaczyński. Spin-doktorzy to wiedzą, wiedzą też, że bez startu Jarosława w tych wyborach, PiS po prostu przestanie istnieć, jeśli zaś Jarosław wystartuje, to może nawet wygrać. A gdyby nie wygrał, odbuduje pozycję i notowania PiSu. Ale może to zrobić tylko i wyłącznie Jarosław Kaczyński, jedyny godny następca najwybitniejszego prezydenta wolnej Polski. Dlatego działacze na siłę wpychają Jarosława w kampanię prezydencką. Walczą o swoje polityczne przetrwanie. Takie przynajmniej odnoszę wrażenie. Ale Jarosław milczy.
Możliwe wszakże, że wszystko to jest ukartowane: demoniczny Jarosław cały czas wszystkim steruje, listy, które obywatele ślą do Jarosława, prosząc go o udział w wyborach, mają sprawić wrażenie, że Jarosław, decydując się w ostatniej chwili na udział w kampanii, poświęca się dla Polski. No i jak tu takie poświęcenie odrzucić?
Jeśli więc kiedyś okaże się, że wszystko jest reżyserowane, że Jarosław jest tak demoniczny, jak to podejrzewałem, nie zdziwię się. Jeśli Jarosław, mimo autentycznego cierpienia, da się nakłonić do udziału w wyborach i ruszy do walki być może z jeszcze większym ogniem, jeszcze większą determinacją, niż kiedykolwiek wcześniej, zrobi to, czego wszyscy, łącznie ze mną, się po nim spodziewają. Ale jeśli Jarosław Kaczynski ugnie się pod cierpieniem, nie wystartuje w wyborach, przedłoży własne człowieczeństwo ponad polityczny sukces swoich zwolenników, zaimponuje mi.