Nie, nie będę pisał o Nowym Orleanie, ale o profesorze Majcherku. Znowu. Poglądy Janusza A. Majcherka na nauczanie matematyki i nauk ścisłych uważam za całkowicie błędne, ale ze społeczno-polityczną publicystyką tego autora na ogół się zgadzałem. Nie tym razem. Swój najnowszy artykuł Majcherek poświęca utrzymywaniu archaicznej struktury wsi dzięki transferom socjalnym, dotacjom do KRUS i subwencjom europejskim. Zaczyna od rozsądnego pytania:
Czy jest możliwe w XXI wieku osiągnięcie szybkiego rozwoju, przeprowadzenie gruntownej modernizacji i zapewnienie bogactwa społeczeństwu, którego trzecia część żyje nieproduktywnie na wsi, utrzymuje się głównie z dotacji, subwencji, zasiłków i innych świadczeń oraz nie wiadomo czego, ewentualnie pracy na czarno?
Pytanie jest retoryczne. Nie, nie jest to możliwe. KRUS jest anachroniczny, ekonomicznie i społecznie szkodliwy, należy go gruntownie zreformować, a jeszcze lepiej, zlikwidować, obejmując rolników tym samym systemem, co mieszkańców miast. Równie szkodliwy jest system „rent” (cudzysłów świadomie), będący często głównym źródłem gotówki dla mieszkańców wsi. Dramatem jest bezrobocie na wsi, jawne i ukryte. Formalne traktowanie gospodarstw, które nie tylko nie sprzedają niczego na rynku, ale nawet nie są żywnościowo samowystarczalne, tak jak normalnych gospodarstw rolnych i przydzielanie im unijnych dotacji, jest ekonomicznie nieuzasadnione. Prawdą jest wreszcie, że politycy – i to, wbrew obiegowej opinii, nie tylko z PSL – starają się istniejący stan rzeczy zakonserwować w obawie przed utratą elektoratu.
Cóż więc należałoby zrobić? Porzucić anachroniczny, ze wszech miar szkodliwy system transferów socjalnych na wieś, zapewniając jednocześnie mieszkańcom wsi jakieś inne, produktywne źródła utrzymania. Nad takimi rozwiązaniami zastanawiają się piszący do Gazety eksperci. O nie, powiada Majcherek, nie tędy droga! Według niego
Proces modernizacji naszego kraju i polskiego społeczeństwa musi oznaczać urbanizację.
Majcherek nie podaje żadnych argumentów na rzecz swojej tezy. Tak ma być i już. Najwyraźniej wynika to z ideologicznych założeń, które być może nawet sam Majcherek nie w pełni sobie uświadamia. Ale co zrobić, żeby proces urbanizacji przyspieszyć i wymusić? Ni mniej, ni więcej, trzeba wieś wygłodzić: Ludzie będę się przenosić ze wsi do miast, pod warunkiem, że
różnica między dotychczasowym a możliwym do uzyskania standardem życia musi być na tyle wyraźna, by kompensowała trudy związane ze zmianą miejsca i sposobu życia. Mówiąc brutalnie, tylko bieda wygna ludzi ze wsi do miast.
A gdy już znajdą się w mieście, to zapewne w sposób cudowny znajdą produktywną pracę. Janusz A. Majcherek, który swego czasu domagał się „solidnej porcji nauk społecznych” w szkole, najwyraźniej sam nie odrobił lekcji. Autor ten wie i zgoła ubolewa nad tym, że
migracja ze wsi do miast praktycznie po 1989 r. zamarła, a od 2000 r. jest wręcz ujemna, czyli udział ludności wiejskiej w polskim społeczeństwie rośnie!
ale on sam, profesor filozofii (sic!), nie zadał sobie trudu, aby to zjawisko zrozumieć. Ba, najwyraźniej nie ma na to ochoty. Tymczasem rzecz jest prosta, absurdalnie prosta. Ludzi do miasta przyciągała praca. Gdzie mogli znaleźć pracę niewykwalifikowani mieszkańcy wsi? Na wielkich budowach socjalizmu i w wielkich zakładach przemysłowych – hutach, kopalniach, fabrykach włókienniczych – które konsumowały w zasadzie nieograniczoną ilość rąk do pracy. Ale teraz budów socjalizmu nie ma, a molochy przemysłowe albo upadły, albo zatrudniają o wiele mniej osób, niż dawniej – i to nawet nie tyle z powodu recesji, globalizacji i dzikiego kapitalizmu, ile z uwagi na postęp techniczny i mniejsze marnotrawstwo. Gdzież więc znajdą pracę wiejscy, niewykwalifikowani beneficjenci transferów socjalnych? Wielki przemysł ich nie wchłonie. Jeżeli, jak chce Majcherek, wieś się wygłodzi i ludzie zostaną zmuszeni do przeprowadzki do miast, powstaną nasze własne, polskie fawele, dzielnice nędzy i beznadziei.
Czym zaś wytłumaczyć odwrócenie trendów migracyjnych? Nie wiem, w którym z równoległych światów żyje Majcherek, ale w tym Krakowie, w którym mieszkam ja, pracuje bardzo wiele wysokokwalifikowanych osób, które przeprowadziły się na wieś, codziennie dojeżdżają do pracy, ale – z wielu powodów, bynajmniej nie ze względów na transfery socjalne – wolą wieś od miejskich blokowisk. Czy prof. Janusz A. Majcherek nigdy nie zastanawiał się, dlaczego co rano i każdego popołudnia korkują się Aleja 29 Listopada, Opolska, Wadowicka i Wielicka (główne ulice wlotowe do Krakowa z czterech stron świata)? Otóż tysiące ludzi, którzy mieszkają w bliższych i dalszych podkrakowskich wsiach i miasteczkach, rano jedzie do pracy w mieście, po południu zaś z niej wraca. I nie są to wyłącznie post-peerelowscy chłoporobotnicy, są to także lekarze, prawnicy, profesorowie, biznesmeni, urzędnicy, przede wszystkim zaś pracownicy szeroko pojętego sektora usług. To jest światowa tendencja – nie uwierzę, że Majcherek nigdy nie był w Londynie, Paryżu, Brukseli czy Madrycie i nie widział, jak tam to wygląda. Ludziom trzeba ułatwić przemieszczanie się z miejscowości satelickich do metropolii (najlepiej w postaci sprawnej komunikacji zbiorowej), nie zaś zmuszać ich do przeprowadzenia się do miasta. A w miejscu zamieszkania trzeba zapewnić porządną edukację dla ich dzieci i jakieś sposoby spędzania wolnego czasu dla nich samych. Dojeżdżanie do pracy ma i tę zaletę, że w wypadku utraty pracy, można jakiś czas zostać w domu, nie ponosząc wyższych kosztów życia w dużym mieście.
Czy z tego wszystkiego wynika, że dla obecnych wiejskich beneficjentów transferów socjalnych nie ma już żadnej nadziei? Czy ci ludzie muszą pozostać w tak lub inaczej zorganizowanym socjalu? W odniesieniu do wielu może to, niestety, być prawda. Trzeba myśleć o ich dzieciach. Mieszkańcy wsi odnajdą się w mieście – albo nie będą musieli się do niego przeprowadzać – jeśli wieś przybliży się cywilizacyjnie do miasta. Trzeba więc inwestować w edukację na wsi, w infrastrukturę, w komunikację, w szeroko pojętą jakość życia, a wszystko to wykreuje miejsca pracy na wsi – ale Majcherek to odrzuca. Majcherek, jak już dawno podejrzewałem, jest neoluddystą: chciałby odwrócić postęp techniczny, stworzyć mnóstwo miejsc pracy dla niewykwalifikowanych robotników i przy okazji – ach, cóż za ulga – zlikwidować konieczność nauczania przedmiotów ścisłych w szkołach.
Nie będę udawał, że mam pomysły na rozwiązanie społecznych problemów wsi. Korzystając z okazji, chciałbym wszakże wspomnieć o pewnej kwestii. To prawda, że ekonomicznie opłacalny byłby proces konsolidacji gruntów, powstawania gospodarstw – farm – wielkoobszarowych. Ale te polskie, rozdrobnione gospodarstwa mają swoje zalety i kulturowe, i biologiczne. Pamiętam, gdy raz wiozłem profesora-Niemca na konferencję do Zakopanego, ten piał z zachwytu: tu takie pole, tam śmakie, tu krowa, ówdzie kura. „Wy macie naturalny, europejski krajobraz, na Zachodzie takiego już nie ma!”, krzyczał. To prawda. A owa rozdrobniona struktura – ozimina koło jarzyny, obok sad, tam zaś pole kapusty – sprzyja bioróżnorodności. Wiele gatunków potrzebuje czegoś takiego, w jednym gniazduje, w drugim się żywi. Może więc uznać, że rozdrobnienie jest sui generis wartością. Dotacje europejskie ten stan rzeczy konserwują, przyznajmy więc, że nie dotujemy fikcji rolnictwa, ale utrzymujemy taką mieszankę skansenu z rezerwatem przyrody. Do takiego krajobrazu można zaprosić turystów z Zachodu i z polskich wielkich miast. Przyjadą, choć nie tak licznie, jak na śródziemnomorskie plaże, byleby mieli czystą łazienkę z ciepłą wodą i dobrą drogę.
W kontekscie artykułu Majcherka muszę wspomnieć o jeszcze jednym: Jeden z moich dziadków – ten, ktrórego zabili Sowieci – był przedwojennym inżynierem leśnikiem, chłopskiego pochodzenia. Mój drugi dziadek – ten, którego nazwisko noszę – był małorolnym chłopem spod Nowego Sącza.
A skąd tytuł? Tylko z uwagi na datę.
P.s., 2 marca. Gazeta Wyborcza dzisiaj, w wydaniu papierowym i elektronicznym, opublikowała nieco uładzoną wersję tej notki.