Różni ludzie ogłaszają najnowszy film Jamesa Camerona, Avatar, przełomem w historii kina i wydarzeniem epokowym. Wyciągnięty przez córkę, film widziałem. Owszem, jest plastycznie znakomity – na szczególną pochwałę zasługuje przy tym spójność zaprezentowanej wizji – także trójwymiarowe efekty specjalne są bardzo dobre, gdyby więc film nie był za długi, mógłbym go z czystym sumieniem wszystkim polecić. Tym niemniej uważam, że od strony plastyczno-technicznej to może być przełom, ale od strony filmowej – nie.
Główną wadą filmu jest to, iż jego fabuła jest przewidywalna aż do bólu. Żadnych zaskoczeń, suspensów, nagłych zwrotów akcji. Niby to wszystko jest, ale doskonale wiadomo, że będzie i w którym momencie. Dzieje się tak dlatego, że Cameron wykorzystuje wszystkie filmowe klisze i obficie czerpie z klasyki gatunku. Edwin Bendyk na swoim blogu wymienia szereg źródeł inspiracji Camerona, ale zapomina o, moim zdaniem, najważniejszym: o Diunie. Nie mam przy tym na myśli niezbyt udanego, choć uchodzącego za kultowy, filmu Davida Lyncha, ale książkowy oryginał Franka Herberta, klasyk nad klasykami.
Popatrzmy: Ludzkość potrzebuje pewnej substancji, występującej tylko na jednej planecie. Eksploatuje więc tę planetę, popadając w konflikt z tuziemcami, żyjącymi w rzadkiej harmonii z naturą (niech nikogo nie zwiedzie fakt, że Diuna jest planetą pustynną, Pandora zaś jest porośnięta najbujniejszą z bujnych dżungli). Najeźdźcy są owładnięci chęcią zysku i bezrozumną żądzą niszczenia, tubylcom chodzi o zachowanie zagrożonej równowagi. Przedstawiciel najeźdźców dołącza do miejscowych i, choć początkowo przyjmowany jest skrajnie nieufnie, z czasem przejmuje ich wartości, zostaje doskonałym wojownikiem, a wreszcie przywódcą tubylców, prowadzącym ich do ostatecznego zwycięstwa. Wykazuje przy tym legendarne, niemalże nadnaturalne umiejętności, a wchodzenie bohatera w społeczność miejscowych, nierozerwalnie łączy się z rozwojem jego miłości do lokalnej kobiety. Wystarczy? Tyle dobrze, że Cameron oszczędził nam wątku mesjanistycznego – w Diunie przybycie Paula Muad’Diba jest zapowiedziane w proroctwach, w Avatarze zaledwie wspomina się, że już kiedyś był czas „wielkiego smutku” i że wówczas pojawił się obdarzony wyjątkowymi talentami przywódca, który zjednoczył wszystkie plemiona. Wątek mesjanistyczny jest obecny także w Matrixie, drugim, równie ważnym, źródle inspiracji twórców Avatara.
Ha, przyszło mi do głowy jeszcze jedno źródło, niewymieniane przez nikogo (to znaczy, ja nie widziałem, żeby je ktoś wymieniał). W finałowym pojedynku głównego bohatera ze złym pułkownikiem (kolejna klisza: dlaczego takie filmy zawsze muszą zawierać osobistą walkę dobrego i złego bohatera, mimo iż każdy dowodzi własną armią?), Jake Sully już-już ma zginąć, ale zły człowiek zostaje powalony strzałami Neytiri. High Noon, anyone?
Ale film jest dobry, w końcu autor czerpał z najlepszych źródeł, a dołożył piękną wizję plastyczną i techniczną maestrię. A mnie podoba się jeszcze jedno: wszystkie organizmy zamieszkująe Pandorę tworzą sieć. W filmie wspomina się, że na Pandorze łączą sie ze sobą drzewa, Na’vi dosiadając swoich latających i biegających wierzchowców, łączą się z nimi za pomocą specjalnego narządu, który mają w „warkoczu”. Tymże „warkoczem” łączą się też z Drzewem Dusz, a za jego pośrednictwem z ichnią, jak przypuszczamy, boginią, Eywą. Tymczasem ja widzę, że Eywa to nie jest bogini, to jest samoświadomość planety, superorganizm, coś na kształt Gai.