Wracam do polemiki z artykułem Witolda Gadomskiego. Całkiem słusznie zauważa on, że nie mamy co marzyć o „polskich Harvardach” bez radykalnego zwiększenia strumienia pieniędzy płynących do szkolnictwa wyższego. I tu Gadomski pisze
Bez zwiększenia zasilania ze środków prywatnych polskie szkolnictwo pozostanie biedne, gdyż państwo zawsze będzie miało pilniejsze potrzeby.
Teza ta jest zapewne słuszna, choć możnaby dyskutować, czy państwo to, co przeznacza na szkolnictwo wyższe, alokuje w rozsądny sposób. W tej chwili państwo finansuje wszystko mniej więcej równo – i kierunki ścisłe na największych uniwersytetach, i studia techniczne, i politologię na dziesiątkach państwowych szkół wyższych. Być może to nie jest najlepszy pomysł, być może państwo swoją polityką finansową powinno ograniczać nabór na kierunki, po których trudno jest znaleźć pracę, które dają tylko pozór wyższego wykształcenia. Może finansowanie nie powinno być „płaskie”, ale bardziej zróżnicowane, nakierowane na najlepszych. Przy czym, broń Boże, nie chciałbym, aby państwo kierowało się przede wszystkim mityczną „przydatnością”: niech finansowane będzie i kształcenie znakomitych fizyków, i wybitnych filozofów, i rewelacyjnych antropologów, to poziom studiów powinien być zasadniczym kryterium. Poziom finansowania badań naukowych jest nieco bardziej zróżnicowany. Jednak efektem ubocznym jest to, że jeżeli któryś wydział czy uczelnia badań nie prowadzi lub prowadzi je marnie, na badania pieniędzy nie dostaje, ale to nie wpływa na poziom finansowania dydaktyki. Wydział taki coraz bardziej skupia się więc na dydaktyce, chce, dla ratowania finansów, przyciągnąć jeszcze więcej studentów płatnych, pracownicy, żeby ich obsłużyć, mają na pracę naukową jeszcze mniej czasu i tak oto popadamy w błędne koło.
Przyznać jednak należy Gadomskiemu rację, że nawet jeśli państwo będzie pieniądze dzielić mądrzej, to bez finansowania ze źródeł prywatnych, będzie kiepsko.
Niestety, w tym miejscu Gadomski porzuca rolę chłodnego i dość sprawnego analityka rzeczywistości, stając się lobbystą działającym na rzecz prywatnych szkół wyższych. Cóż bowiem proponuje? Po pierwsze
Dotacje z budżetu dla wszystkich uczelni
przy czym jednym z argumentów ma być to, że
Wyrównanie szans finansowych państwowych i prywatnych szkół powinno spowodować większe zainteresowanie zdolnej młodzieży szkołami prywatnymi. Będzie szansa na to, że najlepsze się przebiją i będą konkurować jak równy z równym z UW, UJ, SGH czy Politechniką Warszawską.
Rozumiem, że Gadomskiemu chodzi o dotacje na działalność dydaktyczną; jak pisałem poprzednio, uczelnie prywatne mogą ubiegać się o dotacje na działalność naukową, ale, dziwna rzecz, tego nie robią. Żeby zaś państwo mogło dać wszystkim dotację dydaktyczną, to albo musi zwiększyć globalną sumę pieniędzy na dydaktykę – co daj Boże, ale jak wskazuje przywoływany wyżej cytat, nawet sam Gadomski chyba w to nie wierzy – albo też musi zmniejszyć dotację dydaktyczną dla uczelni państwowych. Dalej, Gadomski uważa, że będzie korzystne, aby więcej najzdolniejszych maturzystów wybierało dobre uczelnie prywatne zamiast najlepszych uczelni państwowych. Przypominam, że Gadomskiemu marzą się „polskie Harvardy”, ale to, co proponuje, oznacza równanie poziomu w dół! Nie rozumiem tej logiki. To tak, jakby, toutes proportions gardées, zabrać część środków i zdolnych kandydatów Harvardowi i administracyjnie przydzielić ich do Kalamazoo College (nic nie mam przeciwko tej uczelni, po prostu jest ona już przysłowiowa, jak, nie przymierzając, Pcim).
Nie bardzo też rozumiem skąd pomysł, iż państwowe dotacje będą się wiązać z większą kontrolą, co
pomoże wyeliminować szkoły najsłabsze.
Kontrola merytoryczna, w postaci Państwowej Komisji Akredytacyjnej, już jest. To właśnie opinia PKA zdecydowała o planowanym zamknięciu osławionej AHE w Łodzi. Państwowe finansowanie niczego tu nie zmieni. Pojawić się mogą tylko kontrole finansowe, ale akurat dokumenty finansowe wszystkie szkoły będą miały w porządku – to już nie jest drapieżny, oszukańczy kapitalizm wczesnych lat ’90.
Jako drugi środek zaradczy Gadomski proponuje
Współfinansowanie przez studentów i pracodawców.
Z płaceniem za studia trzeba, moim zdaniem, uważać. Owszem, niech będą płatne kierunki najbardziej oblegane i modne – przy czym nawet i tu trzebaby bardzo uważać, żeby nie zinstytucjonalizować w ten sposób dziedziczenia niektórych zawodów – ale te kierunki uznawane za potrzebne (techniczne, ścisłe, przyrodnicze), na które trudno jest znaleźć kandydatów, nie powinny być płatne, bo to dodatkowo zniechęci ludzi do ich studiowania. Proszę mi zresztą powiedzieć, jeżeli państwo będzie dotować studia na uczelniach prywatnych, studenci uczelni państwowych zaś będą za swoje wykształcenie płacić, na czym jeszcze będzie polegać różnica pomiędzy uczelniami „publicznymi” a „niepublicznymi”?
A co z pracodawcami? Gadomski:
Pracodawcy (…) powinni narzucać szkołom standardy i kierunki studiów oraz partycypować w ich finansowaniu
a to dlatego, że
im lepiej wykształconych stażystów dostaną, tym mniejsze będą musieli ponosić koszty na podnoszenie ich kwalifikacji podczas pracy.
Tutaj Gadomski ulega mitowi „przydatności” i w interesie pracodawców chce przerzucić na uczelnie koszty przysposobienia zawodowego absolwentów. Tymczasem studia, w odróżnieniu od kursów przysposobienia zawodowego, nie polegają na zdobywaniu umiejętności bezpośrednio i natychmiast przydatnych w pracy. Współcześnie postęp techniczny – implicite mówimy w tym miejscu wszakże o studiach typu technicznego – jest tak szybki, że technologie i metody opanowane dzisiaj, za pięc lat mogą być już nieprzydatne. Technologii przydatnych dzisiaj i jutro powinien swoich stażystów nauczyć pracodawca. Studia przede wszystkim powinny nauczyć się uczyć, dać absolwentom ogólne przygotowanie z danej dziedziny oraz podstawy do tego, aby za pięć-dziesięć lat mogli sami nauczyć się zupełnie nowych rzeczy ze swojej (lub pokrewnej, lub tylko luźno powiązanej) dyscypliny. Owszem, nauka przydatnych w pracy „konkretów” jest potrzebna, ale nie może być najważniejsza.
Poddanie się presji „przydatności” mogłoby być zgoła szkodliwe dla studentów. Owszem, znając mnóstwo rzeczy przydatnych tu i teraz, łatwiej znajdywaliby pracę, ale za kilka lat ich umiejętności już by się zestarzały. Naiwnie mogą sobie wyobrażać, że pracodawca poniesie wówczas koszty szkolenia ich w nowych umiejętnościach. Marzenia! Dlaczegóż pracodawcy mieliby to robić, skoro „za darmo” mogliby zatrudnić świeżych absolwentów, nauczonych na kursach zawodowych, pardon, na wyższych uczelniach aktualnie modnych rzeczy? A starzy, nieprzydatni pracownicy – niech sobie radzą sami. Szef co najwyżej napisze im ładny list rekomendacyjny. Weźmie z szablonu.
Jak więc pracodawcy mogą współpracować ze szkołami wyższymi? Oczywiście mogą mówić, co im się wydaje potrzebne, uczelnie zaś, w rozsądnych proporcjach, powinny to uwzględniać. Prcodawcy powinni organizować praktyki i staże, bo w ten sposób studenci poznają pracodawców i ich oczekiwania, ci zaś – studentów. Potem łatwiej im będzie przeprowadzić rekrutację. Być może należałoby wrócić do pomysłu stypendiów fundowanych (pracodawca wypłaca studentowi stypendium w zamian za obietnicę pracy) – to gdzieniegdzie mogłoby być realne. Wreszcie przedsiębiocy powinni współfinansować badania naukowe, zlecając uczelniom przydatne im, przedsiębiorcom, tematy. To byłoby najwspanialsze, ale z tym właśnie jest największy problem, bo w Polsce powstaje bardzo mało nowych produktów i technologii, wymagających uprzednich badań naukowych. I to właśnie napawa mnie największym smutkiem, gdyż polska gospodarka coraz bardziej odstaje od standardów cywilizacyjnych.
A poza tym Witold Gadomski proponuje
zaostrzenie kryteriów egzaminu maturalnego.
Tu akurat pełna zgoda, ale nie sądzę, żeby było to politycznie wykonalne. Polskie władze chwalą się upowszechnieniem, czyli tak naprawdę inflacją, wykształcenia średniego. Byłoby to niemożliwe bez obniżenia kryteriów maturalnych. Zauważalne ich podniesienie zniweczyłoby to źródło naszej państwowej (bo nie narodowej) dumy.