Andrzej Brzeziecki, w przywoływanym już tutaj artykule, cytuje Bartka Sienkiewicza, który w Dzienniku pisał tak:
Łatwość, z jaką Polacy włączyli się w międzynarodowe działania bez wyraźnie zdefiniowanego interesu (albo z jego błędną definicją), każe przypuszczać, że nasz kraj nie jest sterowną maszynerią, zdolną do obrony swego stanu posiadania (nawet jeśli ten stan posiadania nie dotyczy terytorium, lecz splotu interesów na mapie Europy).
To, że polskie zaangażowanie w misje międzynarodowe obnażyło szereg naszych słabości, nie podlega dyskusji. To, że Polska nie jest "sterowną maszynerią", niestety też. Sienkiewicz sugeruje jednak, że sam nasz udział w misjach był błędem.
Nie zgadzam się z tym. Rzecz rozbija się się o pojmowanie naszego interesu narodowego.
Po pierwsze, wiele osób nasz "interes narodowy" rozumie w tym kontekscie jako sumę kontraktów, jakie polskie firmy mogłyby otrzymać, plus mierzalną pomoc wojskową. Sam Sienkiewicz częściowo – podkreślam, częściowo – podziela ten pogląd, pisze bowiem o misji w Iraku:
Mimo rozbudzonych przez Amerykanów oczekiwań nie przyniosła ona Polsce właściwie żadnych gospodarczych korzyści
chociaż
rysowała się szansa na […] uzyskanie znacznych profitów gospodarczych (kontrakty zbrojeniowe, dostęp do złóż ropy naftowej).
Następnie Sienkiewicz pisze, że Polska u boku Francji zaangażowała się w Czadzie
nie zyskując w zamian nic, nawet zwy kłych w takich wypadkach bilateralnych profitów.
Proponenci takiego pojmowania interesu narodowego zdają się kalkulować: Kontrakty i dostawy sprzętu wojskowego za tyle a tyle setek milionów dolarów – polski interes narodowy jest obroniony; kontrakty i dostawy z mniejsze sumy – nie, w związku z tym polski rząd, przed powzięciem decyzji o udziale w inwazji, powinien był Polsce zagwarantować odpowiednie wpływy. Takie rozumienie interesu narodowego jest po prostu haniebne. Stawia polskie wojsko w roli najemników, walczących za pieniądze. Naraża Polskę na uzasadnione ataki ze strony rodzimych i międzynarodowych organizacji pacyfistycznych tudzież pogrobowców endecji, takich jak LPR i rydzykowcy (Roman Dmowski na myśl o nich w grobie się przewraca), świadomie bądź nie realizującyh interesy Rosji.
Otóż może ja jestem strasznie naiwny, ale wydaje mi się, że decyzja o udziale Polaków w interwencji w Iraku miała przede wszystkim charakter strategiczny (o czym niżej) i moralny, nie biznesowy. Tak przynajmniej ja, w swojej naiwności, chcę ją interpretować. Z jednej strony mieliśmy trudną decyzję o udziale w wojnie, z wszystkimi potwornościami, jakie wojna niesie, z drugiej – zgodę na trwanie władzy Saddama, który nawet jeśli nie miał broni masowego rażenia, to był okrutnikiem i tyranem, mającym na sumieniu śmierć tysięcy ludzi, drwił sobie ze społeczności międzynarodowej i stwarzał zagrożenie międzynarodowe, choć zapewne nie na taką skalę, jak to administracja Busha wówczas światu wmawiala, z trzeciej – bo jest i trzecia strona – Polska mogła obłudnie krytykować barbarzyństwo Amerykanów, a zarazem cieszyć się, że Amerykanie problem Saddama rozwiązali. Nie! Jeśli uważamy, że był problem, powinniśmy za jego rozwiązanie wziąć współodpowiedzialność. Wiem, że wiele osób twierdzi, że w Iraku chodziło wyłącznie o ropę. Oskarżenie to nie jest zresztą bezzasadne, biorąc pod uwagę późniejsze interesy i zyski Halliburtona i jego powiązania z administracją amerykańską poprzez osobę wiceprezydenta Dicka Cheney’a. Może więc polskie władze – a rządzili wówczas Kwaśniewski z Millerem, do których ani osobiście, ani do ichniej formacji, nie odczuwam najmniejszej sympatii – faktycznie wyszły na naiwnych druniów. Lepiej być jednak durniem niż cynicznym przywódcą najemników, kondotierem.
Nie chcę przy tym Polaków wybielać. Wiadomo, że w Iraku była co najmniej jedna wielka afera łapówkarska z udziałem polskich oficerów. Wiadomo, że wojsko polskie było oskarżane o bezmyślne zniszczenie stanowisk archeologicznych w Babilonie (Polacy dość niemrawo bronili się, że prawdziwe zniszczenia spowodowała podjęta za Saddama "rekonstrukcja"). W Afganistanie mieliśmy wciąż niewyjaśnioną i dosyć zagmatwaną afereą Nangar Khel, gdzie oprócz uwarunkowań lokalnych, najprawdopodobniej doszło do zamieszania spowodowanego walką ludzi dawnych WSI z nowymi ludźmi Macierewicza. Polscy żołnierze to nie sami idealistyczni bojownicy, co to nie zważając na trud i znoje, bić się będą za wolność waszą i naszą. Na pewno wśród polskich żołnierzy na misjach było całkiem sporo zabijaków, którzy chcieli przeżyć męską przygodę, a przede wszystkim takich, którzy pojechali tam wyłącznie za żołd. Nie chcę jednak nikogo obrażać. Każda indywidualna decyzja o udziale w misji wojskowej wymagała odwagi. Nie piszę jednak o motywacjach indywidualnych, ale o motywach, jakimi kierowało się państwo polskie.
Wróćmy jednak do owego interesu narodowego i załóżmy, że pytanie o to, czy Polska coś na udziale w misjach zyskała, jest zasadne, a przynajmniej uznajmy, że rządzący powinni sobie to pytanie zadawać. Czy więc Polska coś zyskała? Bezpośrednio – być może nie, albo niewiele. Ale deklarując się w czynach jako sojusznik Stanów, może – kiedyś, w przyszłości, która oby w takiej formie nigdy nie nadeszła! – liczyć na wzajemność. Nie chodzi mi o korzyści handlowe, ale o strategiczne korzyści dla bezpieczeństwa naszego państwa. Teraz Polsce nikt nie zagraża, ale kto wie, co będzie za dwadzieścia, za pięćdziesiąt lat. Och, jasne, gdyby Polsce wówczas zagroził jakiś wróg, cały świat powinien nam przyjść z pomocą, bo to byłoby moralnie słuszne, niezależnie od tego, co myśmy wcześniej uczylili. Guzik prawda. W naszym interesie narodowym jest być bardziej amerykańscy niż Amerykanie, licząc na to, że gdyby kiedyś, Boże uchowaj, zaszła taka konieczność, oni pomogą nam. Pewności, że tak się stanie, nigdy mieć nie będziemy, ale jeśli my Amerykanom nie będziemy pomagać, nasze szanse na ich pomoc straszliwie maleją.
Sienkiewicz w cytowanym tu artykule biada, że
Dla nas Sojusz [Północnoatlantycki] ma znaczenie tylko wtedy, gdy jest w naszym regionie faktyczną przeciwwagą dla Rosji, utrzymując równocześnie swój militarny charakter, lub gdy jest elementem wciągania w obręb Zachodu krajów leżących między Rosją a Polską. Tymczasem oba te elementy stają się coraz bardziej wątpliwe.
Sienkiewicz może, niestety, mieć rację, ale być może zadziałały tu procesy silniejsze od nas. Moim zdaniem Polska mimo to słusznie zrobiła angażując się u boku Stanów w misje zagraniczne. Nawet jeżeli chwilowa korzyść z tego jest niewielka, nawet jeśli nie ma gwarancji korzyści długoterminowych w postaci realnych gwarancji NATO dla Polski, gdyby Polska nie uczestniczyła w misjach, tym samym zrezygnowałaby z próby wywarcia wpływu na przyszłość NATO.
Po drugie armia, która siedzi wyłącznie w koszarach i na poligonach, po kilku latach przestaje być armią. Większość komentatorów w Polsce zgadza się, że powinniśmy mieć sprawną armię. Otóż to, że dzięki udziałom w misjach zaczynamy mieć zaczątki prawdziwej armii, nie zaś tylko niewiele warte koszarowe wojsko, jest bodaj jedyną korzyścią bezpośrednią, jaką Polska na udziale w misjach międzynarodowych odniosła. Wydaje mi się to zupełnie jasne i nadziwić się nie mogę, że nikt z poważnych publicystów dotąd tego nie napisał. Implicite przyznaje to sam Bartek Sienkiewicz, pisząc, że w Iraku
okazało się, że polskie wojsko nie jest zdolne do efektywnego współdziałania w operacjach ofensywnych […]. Każdy poważny kryzys na naszym terenie kończył się wezwaniem pomocy wojsk amerykańskich.
No tak, bo do Iraku pojechało polskie "wojsko koszarowe", nie prawdziwa armia. (Nawiasem mówiąc, kiepska przydatność polskiego wojska w Iraku była zapewne powodem umiarkowanej "wdzięczności" Amerykanów.) Znamienne, że Sienkiewicz, krytykując polskie zaangażowanie w Afganistanie, argumentu o nieprzydatności polskiego wojska w akcjach bojowych nie podnosi. Jak sądzę, polska armia czegoś się w międzyczasie – czyli w Iraku – nauczyła.
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.