Strach w czasie zarazy

Europa i Polska drżą przed pandemią koronawirusa. Wiadomo, że konsekwencje epidemii nie będą tylko zdrowotne, że jej wpływ na gospodarkę będzie o wiele, wiele bardziej poważny, niż to się w pierwszej chwili wydawało, jednak dziś najbardziej natarczywym pytaniem jest czy wirusa należy się bać ze względów zdrowotnych?

Tak. Nie. To zależy. Nie wiadomo. A skoro nie wiadomo, to lepiej się bać. Bać, zachować ostrożność, zabezpieczać siebie i innych, ale nie panikować.

W liczbach bezwzględnych na razie nie jest źle. Weźmy Włochy. Od początku wybuchu epidemii na COVID-19 zmarło tam prawie tysiąc trzysta osób. To dużo – o prawie tysiąc trzysta za dużo – ale z drugiej strony we Włoszech codziennie, ze wszystkich przyczyn łącznie (choroby układu krążenia, choroby nowotworowe, wszystkie inne choroby, wypadki i inne zdarzenia nagłe), umiera ponad 1700 osób. Mamy więc we Włoszech wzrost umieralności istotny, ale nie katastrofalny. Jakkolwiek cynicznie mogłoby to zabrzmieć, dodatkowe zgony spowodowane przez wirus, choć smutne i niepotrzebne, gdyby miały utrzymać się na obecnym poziomie, nie doprowadziłyby do załamania się państwa.

Jednak częstość zgonów będzie rosnąć, rosnąć też będzie liczba osób wymagających opieki medycznej. Na razie nowych przypadków przybywa w tempie wykładniczym. Ten wzrost kiedyś się wysyci, ale nie wiadomo, na jakim poziomie. Epidemia kiedyś ustąpi, ale nie wiadomo, kiedy. Zbyt słabo jeszcze znamy ten wirus, żeby coś wiarygodnie przewidywać.

Na świecie wciąż istnieją też inne choroby zakaźne, którymi niezbyt się przejmujemy, choć gruźlica zabija rocznie 1,6 mln osób, a malaria 1,2 mln. Koronawirusa się boimy, bo jest nowy, nieznany, nie bardzo rozumiemy jego dynamikę, nie wiemy, jak szybko mutuje, a przede wszystkim nie możemy się otrząsnąć z szoku, że coś takiego przytrafiło się nam w bogatej, sytej, bezpiecznej Europie i mimo wszelkich zdobyczy naukowych i dobrodziejstw cywilizacyjnych, którymi dysponujemy, nie umiemy sobie z tą chorobą poradzić.

Niektórzy eksperci szacują, że zakażeniu koronawirusem może ulec nawet 70% populacji. Większość przejdzie chorobę łagodnie lub z miernym natężeniem objawów, ale 15% chorych wymagać będzie pomocy medycznej, a – przyjmując oszacowania WHO odnośnie do śmiertelności – 1% chorych umrze. Weźmy teraz dane dla Polski. 38 mln x 0.7 x 0.01 ≈ 260 tysięcy. Ponieważ na najcięższą postać choroby zapadają najczęściej osoby o układzie odpornościowym osłabionym z racji wieku lub współistniejących ciężkich chorób i część z nich zapewne i tak by umarła, koronawirus może oznaczać dla Polski ∼ 200 tysięcy dodatkowych zgonów. To bardzo dużo, to 50% rocznej umieralności ze wszystkich innych przyczyn łącznie, ale to nie oznacza katastrofy populacyjnej.

Przyjrzyjmy się jednak liczbie osób, które mogą wymagać pomocy medycznej. 38 mln x 0.7 x 0.15 ≈ 4 mln! Tak wielka liczba dodatkowych chorych, gdyby miała się pojawić w okresie kilku tygodni, a nawet kilku miesięcy, oznaczałaby katastrofę i kompletne załamanie się systemu opieki zdrowotnej. Nie tylko chorzy na COVID-19 nie mogliby doczekać się pomocy. COVID-19 nie oznacza, że ludzie przestaną mieć zawały serca, udary, zatrucia czy inne stany wymagające pilnej pomocy. Jeśli służba zdrowia załamie się na skutek koronawirusa, umieralność z powodu innych chorób drastycznie wzrośnie. Ludzie zaczną umierać nie tylko na COVID-19, ale, pośrednio, z powodu COVID-19.

Najlepiej więc byłoby powstrzymać rozwój epidemii, ale ponieważ nie ma na nią szczepionki, jest to praktycznie niemożliwe. Wirus w naszej populacji pozostanie, przynajmniej na jakiś czas. To, na co można liczyć, to na spowolnienie postępu choroby, aby nowych przypadków przybywało raczej wolniej, niż szybciej, aby nie przekroczyć zdolności służby zdrowia do radzenia sobie z rosnącą liczbą chorych.

Polska przyjęła model „włoski” powstrzymywania postępu epidemii poprzez ograniczenie kontaktów społecznych. Dobra strona tego rozwiązania jest taka, że robimy to na wcześniejszym etapie epidemii, niż Włosi, więc możemy czerpać z ich doświadczeń, uczyć się na ich błędach. Tam dopuszczono, aby przez pierwsze dni koronawirus swobodnie hulał. My chyba wiemy, że kontakty społeczne naprawdę należy ograniczyć. Zła strona jest taka, że całkowicie kontaktów społecznych wyeliminować się po prostu nie da, a każde ich istotne ograniczenie niesie negatywne skutki gospodarcze i społeczne (przykład: zamknięcie szkół, korzystne z punktu widzenia powstrzymywania epidemii, spowodowało, że w Szpitalu Uniwersyteckim w Krakowie liczba dostępnego personelu medycznego z dnia na dzień spadła o 10%, gdyż ludzie zostali w domu, aby opiekować się małymi dziećmi niemogącymi pójść do szkół czy przedszkoli). Trzeba bardzo uważać, żeby izolacja i ograniczenie kontaktów nie przekroczyły punktu, w którym ich negatywne konsekwencje przeważą nad dobrem płynącym ze spowolnienia epidemii.

System społeczny załamie się i zredukuje nas do upiornego poziomu upadłej post-cywilizacji, znanego z licznych dystopii, jeśli przestaną być zapewniane najważniejsze usługi społeczne. Musi działać zaopatrzenie w energię elektryczną, wodę i paliwo, muszą działać służby bezpieczeństwa publicznego (policja, Straż Pożarna, ratownictwo medyczne i techniczne), służba zdrowia, produkcja i dystrybucja żywności, dostawy gazu. Trzeba wywozić śmieci. Ja dodałbym jeszcze komunikację, głównie telekomy i internet. Żeby państwo mogło funkcjonować, musi przetrwać też system bankowy, przepływy pieniężne. Ale żeby to wszystko działało, działać muszą i inne służby: komunikacja miejska, żeby ludzie mogli dojechać do pracy, firmy wytwarzające komponenty i części potrzebne wszystkim pozostałym, służby utrzymania ruchu, transport.

Nie, wojsko, policja i inne służby państwowe tego wszystkiego nie zapewnią. Albo to, co jest, będzie przyzwoicie działać, albo nie będzie niczego.

A gdy epidemia się skończy, będziemy musieli uporać się ze skutkami kryzysu gospodarczego, który ona wywoła. Ważne, żeby gospodarka zupełnie się nie załamała, bo nie będzie czego zbierać.

Tak więc powinniśmy spowolnić przebieg epidemii – spowolnić jak się da, może uda się doczekać pojawienia się szczepionki lub skutecznych terapii, wtedy uchronimy wiele osób przed zakażeniem, a przede wszystkim nie przekroczymy zdolności służby zdrowia do radzenia sobie ze zwiększoną liczbą chorych – oraz nie dopuścić do załamania się struktur społecznych. Nie łudźmy się: bez skutecznej szczepionki całkowicie powstrzymać epidemii się nie da, bo nie da się całkowicie wyeliminować kontaktów społecznych. Choroba stale będzie się tliła. Znaczące spowolnienie przebiegu epidemii to i tak będzie duży sukces, a zarazem najlepsze, na co możemy liczyć.

Dlatego popularne ostatnio wezwania „Zamknijcie wszystko!” uważam za wysoce szkodliwe, wręcz niebezpieczne.

Czy Polska jest dobrze przygotowana na epidemię? Niestety, nie, a tym bardziej nie na jej skutki gospodarcze. Ale to inny temat.

Koronawirus to nie Czarna Śmierć, która zmiotła 1/3 ludności Europy. Jeśli nie jesteś w podeszłym wieku ani nie jesteś obciążony jakąś inną chorobą, raczej nie musisz się obawiać bezpośrednich skutków epidemii COVID-19 dla swojego zdrowia. Możesz się martwić o los swoich starszych, chorych, osłabionych krewnych. Dlatego powinieneś znacznie ograniczyć kontakty społeczne – przede wszystkim wyeliminować niepotrzebne wyjścia z domu. Pamiętaj, że jeśli nie jesteś w grupie ryzyka, ograniczenie to ma chronić nie tyle ciebie, ile innych przed tobą, żebyś im nieświadomie nie przekazał wirusa. Możesz się niepokoić nieuniknionymi skutkami gospodarczymi, i tymi bezpośrednimi (wiele osób już teraz raptem straciło pracę i pozostało praktycznie bez środków do życia, wielu firmom, od tych zajmujących się transportem, do kawiarni i restauracji, grozi bankructwo), i tymi odłożonych w czasie. Trzeba zrobić co w ludzkiej mocy, żeby nie załamały się podstawowe usługi i elementarna spójność społeczna.

Kościół w czasach zarazy

Kościół powinien znacznie bardziej aktywnie włączyć się w przeciwdziałanie epidemii. Na razie abp Gądecki wezwał do zwiększenia liczby niedzielnych mszy, co zostało powszechnie skrytykowane, zapewne dlatego, że nie zrozumiano intencji arcybiskupa (inna rzecz, że arcybiskup nie zadbał o szczególnie jasną formę przekazu). Przede wszystkim nie sądzę, aby zawieszenie odprawiania mszy miało być dobrym posunięciem: Polska jest krajem dość religijnym, ludzie w poczuciu zagrożenia tradycyjnie zwracają się do Boga, więc gdyby nie mogli iść na mszę, poczuliby się opuszczeni przez Kościół i pozbawieni boskiej opieki. Wiele osób odebrałoby to jako dodatkową udrękę, a ludzi nie powinno się krzywdzić. Co więcej, mogłoby obniżyć morale, a w mechanizmie sprzężenia zwrotnego osłabić odporność, zwłaszcza grup, które z racji wieku są jednocześnie bardziej religijne i bardziej narażone na ciężki przebieg COVID-19. Należy natomiast zmniejszyć ryzyko, że uczestnicy nabożeństwa przekażą sobie wirusa. Jeśli będzie więcej mszy niedzielnych – pomysł abp. Gądeckiego – to przy mniej więcej stałej liczbie dominicantes na mszach będzie mniejszy tłok, łatwiej będzie zachować bezpieczną odległość od innych i szanse na przekazanie wirusa zmaleją. Ale to za mało.

  • Należy natychmiast odwołać rekolekcje, pielgrzymki, msze na specjalną okazję i wszelkie inne masowe zgromadzenia religijne (będzie problem na Wielkanoc 😦 – minimalne zalecenie to rezygnacja z całowania krzyża w Wielki Piątek). Można rozważyć odwołanie mszy i nabożeństw w dni powszednie.
  • Msze niedzielne powinny być krótkie, bez kazań, długich śpiewów i rozbudowanych form liturgicznych. Na znak solidarności Kościół powinien zrezygnować ze zbierania „tacy” w czasie trwania zagrożenia epidemią.
  • Powinno się usilnie nakłaniać ludzi do rezygnacji z urządzania hucznych ślubów, chrzcin, Pierwszych Komunii – jak najmniej uczestników obrzędów religijnych, zalecenie, aby nie organizować po tym wesel i przyjęć. W zasadzie Kościół mógłby sam zawiesić uroczyste chrzty, a Pierwszą Komunię i  bierzmowanie dla aktualnych roczników przenieść na przyszły rok. Moratorium na śluby – do rozważenia.
  • Nie sposób zrezygnować z pogrzebów, ale też powinno się zalecać, aby mocno ograniczać liczbę żałobników i nie organizować styp. Trudno. Pamięć zmarłego można będzie uczcić, gdy sytuacja wróci do normy.
  • Komunia święta tylko do rąk. Księża powinni to bezdyskusyjnie praktykować i krótko tłumaczyć wiernym, dlaczego.
  • Przekazywanie znaku pokoju na odległość, przez skinienie głową. Księża powinni o tym przypominać przed każdą mszą.
  • Wreszcie Kościół – nie tylko władze i media, ale także Kościół – powinien wyraźnie powiedzieć, że jeśli kichasz, kaszlesz, masz gorączkę, źle się czujesz, albo jeśli w twoim domu jest ktoś taki, nie musisz, a wręcz nie powinieneś iść na niedzielną mszę! Nie powinieneś, gdyż będzie to realizacją przykazania miłości bliźniego. Jeśli narazisz kogoś na zarażenie wiedząc, że możesz zarażać, zgrzeszysz przeciwko Piątemu Przykazaniu Nie zabijaj.  Jeśli boisz się, że możesz kogoś zarazić i zrezygnujesz z udziału mszy, nie zgrzeszysz, zwłaszcza jeśli wysłuchasz transmisji radiowej lub telewizyjnej.

To powinien zrobić Kościół. Ale do tego trzeba mieć cojones, odwagę wyjścia poza utarte koleiny i elementarną wrażliwość. Nie wiem, czy polski Kościół temu sprosta.

Remanenty: ArcelorMittal wygasza piec

Dwa miesiące temu koncern ArcelorMittal poinformował, że wygasza wielki piec w Nowej Hucie. Wyłączenie niby-to ma być tymczasowe, ale chyba nikt nie wierzy, że wielki piec zostanie ponownie uruchomiony. To duży cios dla krakowskiego kombinatu i groźba utraty wielu miejsc pracy. Prawica krzyczy, że winna jest Unia Europejska, każąca płacić horrendalne kwoty za emisję CO2: produkcja stali w Polsce jest przez to nieopłacalna, a Unię Europejską zalewa tania stal z Chin, Indii i krajów postsowieckich. Podobne miałyby być przyczyny grożącej upadłości Huty Częstochowa (jednak ostatnio inwestor podobno dogadał się z bankami).

Tymczasem przyczyny są inne i wybiegają daleko poza nasze polskie, a nawet europejskie podwórko.

1. ArcelorMittal zamyka wielki piec w Krakowie, gdyż spada popyt na stal. Kraków nie jest przy tym wyjątkowy, podobny los spotyka stalownie tego koncernu w Hiszpanii, Niemczech i Francji, a planowana rozbudowa stalowni włoskich ma być spowolniona.

2. Popyt na stal spada, gdyż maleją inwestycje – tak w Polsce, jak w reszcie Europy i globalnie.

3. Nasz największy sojusznik, Donald Trump, w ramach swojej protekcjonistycznej polityki America First, obłożył cłami stal importowaną przez Stany Zjednoczone, a produkowaną głównie w Chinach i Indiach. Zamknięcie stalowni w tych wielkich krajach jest znacznie bardziej uwikłane politycznie, niż zamknięcie kilku stalowni w bogatej i stabilnej Europie. Azjatyccy producenci stali, nie mogąc jej sprzedać w Ameryce, muszą ją sprzedawać gdzie indziej, w szczególności w Europie. (Więcej stali do Stanów, niż Indie, eksportują Kanada i Meksyk, ale one wynegocjowały sobie zwolnienie z ceł Trumpa, a jeśli liczyć wyroby stalowe – maszyny i urządzenia – więcej, niż Indie, eksportują też Japonia i Korea. Jak by nie liczyć, Chiny są największym eksporterem stali – i w ogóle, i do Stanów.)

4. My się sami nie możemy przed masowym napływem azjatyckiej stali bronić, przede wszystkim dlatego, że nasza gospodarka jest malutka w porównaniu z tymi kolosami. To dotyczy wszystkich gospodarek europejskich, więc wobec świata zewnętrznego Unia Europejska występuje jako całość. Być może nasz rząd mógłby przekonać – a przynajmniej próbować przekonać – Komisję Europejską do szybszej reakcji na rosnący import stali, ale w tym celu (i) polski rząd musiałby się znać na czymkolwiek poza rozdawnictwem i transferowaniem kapitału za granicę oraz (ii) ktoś w Komisji Europejskiej musiałby się z polskim zdaniem liczyć. Obawiam się, że żaden z tych warunków nie jest spełniony.

5. Opłacalność produkcji stali w Polsce jest dodatkowo ograniczona przez sytuację na rynku energii. Nie dość, że w Polsce ceny energii są już wyższe, niż w Niemczech – co po części wynika z wysokich opłat za emisję CO2, po części z wieloletnich zaniedbań, którym winne są także poprzednie rządy, po części zaś z tego, że PiS na początku kadencji właściwie zniszczył energetykę odnawialną w Polsce – to w dodatku są one niepewne. Wzrosną, ale na skutek motywowanych politycznie, chaotycznych i nieudolnych działań PiS na rynku energii, nie wiadomo kiedy i o ile, a to kolosalnie utrudnia planowanie rozległych działań gospodarczych.

6. Wreszcie krakowska huta ArcelorMittal, zamiast płacić kary za emisję CO2, mogłaby zainwestować w technologie niskoemisyjne. Taka inwestycja zwraca się jednak dopiero po wielu latach, miałaby więc sens, gdyby Lakshmi Mittal, doktor h.c. AGH, planował trwałą obecność w Polsce. Nic jednak nie wskazuje, aby miało to miejsce. Mittalowi opłaca się produkować stal w Europie tak długo, jak długo europejski popyt jest odpowiednio wysoki, gdyż wówczas, mimo ponoszenia większych kosztów produkcji, oszczędza na kosztach transportu i braku konieczności pokonywania barier handlowych. Gdy popyt, jak teraz, spada, bardziej opłaca się importować stal z indyjskich hut Mittala i z hut chińskich, gdzie koszta wytworzenia, takie jak koszt pracy, koszt pozyskania i transportu surowca, opłaty środowiskowe, są strukturalnie i trwale niższe, niż w Europie, w tym nawet w naszej części Europy.

Być może smutny skądinąd los kombinatu w Nowej Hucie i Huty Częstochowa, podobnie zresztą jak rosnący import węgla z Rosji, świadczą o tym, że Polskę dotyka proces, przez który Europa Zachodnia już w znacznym stopniu przeszła: Usuwanie ciężkich, brudnych przemysłów surowcowych i „eksportowanie” ich na wschód, gdzie koszta pracy są niższe a przepisy środowiskowe łagodniejsze i kiepsko egzekwowane. Ekonomicznie jest to opłacalne, choć może oznaczać utratę wielu dobrze płatnych miejsc pracy i uzależnienie od importu. W bonusie dostaje się czystsze środowisko u siebie, choć wpływ na globalny klimat może być zgoła negatywny.

Tęcza


Po czym Bóg dodał: «A to jest znak przymierza, które ja zawieram z wami i każdą istotą żywą, jaka jest z wami, na wieczne czasy: Łuk mój kładę na obłoki, aby był znakiem przymierza między Mną a ziemią. A gdy rozciągnę obłoki nad ziemią i gdy ukaże się ten łuk na obłokach, wtedy wspomnę na moje przymierze, które zawarłem z wami i z wszelką istotą żywą, z każdym człowiekiem; i nie będzie już nigdy wód potopu na zniszczenie żadnego jestestwa. Gdy zatem będzie ten łuk na obłokach, patrząc na niego, wspomnę na przymierze wieczne między mną a wszelką istotą żyjącą w każdym ciele, które jest na ziemi». 
Rzekł Bóg do Noego: «To jest znak przymierza, które zawarłem między Mną a wszystkimi istotami, jakie są na ziemi».  (Rdz. 9,12-17)

Sądzę, że publiczne zamieszczenie tego obrazka jest dziś moim obowiązkiem jako człowieka i jako katolika.

Od nienawiści…

,
Adamowicz_200x200Zamordowany wczoraj prezydent Gdańska, Paweł Adamowicz, był przez długie miesiące brutalnie atakowany przez PiSowskie media, w tym przez tak zwane media „publiczne”, które są publiczne w tym samym stopniu, co publiczne były PRLowski Dziennik Telewizyjny i Trybuna Ludu. Zwłaszcza w okresie samorządowej kampanii wyborczej Adamowicz był przedstawiany jako złodziej i malwersant, który w ramach jakichś ciemnych interesów zalał pół Gdańska fekaliami, ale i przed kampanią, i już po jej zakończeniu, Paweł Adamowicz był dla PiSu jednym z ważniejszych wrogów. Był na przykład pomawiany o to, że ma niemiecki paszport, a więc że nie był Polakiem, tylko zdrajcą.

Adamowicz zginął w trakcie tegorocznego finału WOŚP. Wielka Orkiestra Świątecznej Pomocy jako organizacja i fenomen społeczny, a już szczególnie Jurek Owsiak, byli wyjątkowo mocno atakowani i spotwarzani przez środowiska i media bliskie PiSowi. Dosłownie trzy dni przed finałem WOŚP PiSowska telewizja „publiczna” wyemitowała szczególnie ohydny filmik „satyryczny” wymierzony w Owsiaka.

W ogóle PiS, odkąd doszedł do władzy w 2015, lży i opluwa ludzi i środowiska polityczne, które nie są entuzjastami ich rządów. „Gorszy sort”, „mordy zdradzieckie”, zdrajcy i Targowica to już klasyki gatunku, a był też „element najbardziej zdemoralizowany, podły, animalny„. Animalny, czyli nie-ludzki. Zdehumanizowany, pozbawiony ludzkiej godności i praw.

Gdy zdarzały się ataki symboliczne – szubienice ze zdjęciami, wystawiane przez Młodzież Wszechpolską „akty zgonu”, groźby i zniewagi – a nawet fizyczne – wybicie szyb w mieszkaniu Michała Tuska – na działaczy opozycji, członków ich rodzin i osoby związane z WOŚP, nadzorowana przez PiS prokuratura i policja starały się je umniejszać, dochodzenia umarzać, a przynajmniej ciągnąć w nieskończoność. Można było odnieść wrażenie, że PiSowska władza przyzwala na ataki na Platformę. Cóż, to w końcu jest „element animalny”, któremu prawa obywatelskie nie przysługują.

Zabójca Pawła Adamowicza wykrzykiwał coś o krzywdach, jakie miała mu wyrządzić Platforma Obywatelska.

W tej sytuacji nic dziwnego, że antypisowska część opinii publicznej obarcza PiS odpowiedzialnością za to morderstwo. Przynajmniej odpowiedzialnością moralną, choć padają wprost oskarżenia o „mord motywowany politycznie”. Część internetów dyszy nienawiścią.

A ja na to mówię: Spokojnie. Spokojnie. Nie nakręcajmy spirali nienawiści, bo to nas do niczego dobrego nie doprowadzi. Tak, PiS nas lżył i lży nadal – jak słyszę, nawet dzisiaj Wiadomości TVPiS przedstawiały Tuska, Komorowskiego i Wałęsę jako siewców nienawiści, a wczoraj posłanka Pawłowicz wysyłała nienawistne tweety pod adresem Owsiaka – ale nie odpłacajmy im tym samym. Choć wiemy, że PiS to polityczne szkodniki, nie odmawiajmy im ludzkiej godności.

Mordercą Pawła Adamowicza był kryminalista, który właśnie odsiedział wyrok za rozboje. Podobno w więzieniu stwierdzono u niego schizofrenię. Kilkakrotnie odmawiano mu przedterminowego zwolnienia, być może ze względu na chorobę uznając, że może stanowić zagrożenie. Z pewnością był pełen gniewu i pretensji do świata, które chciał rozładować.

PiS od lat przedstawia się jako ofiara „bezprzykładnych ataków” ze strony Platformy i jej „przemysłu pogardy”. PiS czyni to z lubością, bo ta formacja polityczna lubuje się w celebrowaniu klęsk i ustawianie się w roli ofiary sprawia im perwersyjną radość. Gdy w 2014 pewien człowiek zamordował łódzkiego działacza PiS, partia ta oskarżała Platformę nieledwie o podżeganie do zabójstwa. Witold Waszczykowski krzyczał do działaczy PO „Nie zabijajcie nas!” Platforma odpowiadała, że stanowczo sprzeciwia się przemocy, współczuje rodzinie zamordowanego, zabójca był niezrównoważony psychicznie, a jego celem był jakiś polityk: zabójca, zanim wszedł do biura poselskiego PiS, próbował się dostać do biura Platformy.

Po zamachu w Nicei w 2016 lewicowo-liberalne media podkreślały, że zamachowiec, choć był muzułmaninem, nie był religijny, nie praktykował, nie był też związany, nawet luźno, z żadnymi islamskimi grupami terrorystycznymi, choć należy przypuszczać, że zetknął się z ich propagandą. Był natomiast niezrównoważony, jakiś czas się leczył, miał też poważne problemy osobiste. Oczywiście z tłumaczeniem różnych zbrodni złym stanem psychicznym sprawców należy bardzo uważać. Jak pisałem, w Ameryce, jeśli sprawca zbiorowego mordu, których zdarza się tam mnóstwo, jest biały, media przedstawiają go jako niezrównoważonego psychicznie. Jeśli sprawca jest nie-biały, natychmiast zostaje ogłoszony terrorystą.

Nie wiemy dlaczego Stefan W. zabił Pawła Adamowicza. Możliwe, że wszechobecna propaganda rządowa zwrócona przeciwko Platformie i Adamowiczowi przyczyniła się do tego, że niezrównoważony sprawca zogniskował swój gniew na prezydencie Gdańska. Ale możliwe też, że ta propaganda nie miała istotnego wpływu. I choć uważam, że autorzy tych wszystkich uporczywych i obrzydliwych ataków na Pawła Adamowicza i całą Platformę powinni się zapaść pod ziemię ze wstydu, powinniśmy dopuścić, że tak jak w Łodzi i Nicei, zasadniczą przyczyną zbrodni była choroba psychiczna sprawcy, a propagandowe i polityczne ataki przeciwko ofierze miały znaczenie drugorzędne.

Słyszę, że zabójca prezydenta Gabriela Narutowicza, Eligiusz Niewiadomski, też był niezrównoważony psychicznie, a jednak niewątpliwie działał pod wpływem jadowitej propagandy politycznej. No tak, ale Niewiadomski w swoim przekonaniu popełnił zbrodnię „dla Polski”, co podkreślał przed sądem, a nawet tuż przed egzekucją. Niewiadomski sądził, że „żydowski prezydent” jest hańbą dla Polski, hańbą, którą za wszelką cenę trzeba zmyć. Zabójca prezydenta Pawła Adamowicza krzyczał tylko o swoich osobistych krzywdach. Nie można tej zbrodni uznać za motywowaną politycznie, choć niewykluczone, że nienawistna propaganda polityczna się do niej przyczyniła.

***

Przywódcy PiSu siadają w pierwszych ławkach na mszy żałobnej za Pawła Adamowicza w archikatedrze warszawskiej. Obłudnicy! Gdyby mieli choć trochę wstydu, nie pokazywali by się publicznie choć przez kilka dni.

***

Jacek Kaczmarski, Przemysław Gintrowski i Zbigniew Łapiński śpiewali piękną piosenkę-modlitwę o to, by Bóg ocalił nas od nienawiści. Abyśmy nie nienawidzili naszych przeciwników, bo nienawiść jest obustronnie niszcząca. Piosenka ta była popularna na wczesnych manifestacjach KODu, aż wreszcie rodzina Przemysława Gintrowskiego, autora muzyki, sprzeciwiła się odtwarzaniu jej na manifestacjach antypisowskich. Skądinąd syn autora słów, Natana Tenenbauma, nie miał nic przeciwko temu.

Do słów tej piosenki, do wiersza Tenenbauma, nawiązał dziś Donald Tusk przemawiając na schodach Dworu Artusa:

Pamiętam, z jakim wzruszeniem śpiewałeś z nami tę pieśń Solidarności, Modlitwę o wschodzie słońca. I chcę ci dzisiaj, kochany Pawle, obiecać, w imieniu nas wszystkich, Gdańszczan, Polaków i Europejczyków, że dla ciebie i dla nas wszystkich obronimy nasz Gdańsk, naszą Polskę i naszą Europę przed nienawiścią i przed pogardą.

Jestem pewien, że duch Przemysława Gintrowskiego wybaczy mi zamieszczenie oryginału.

Pawle Adamowiczu, cześć twej pamięci!

Wielka Brytania: Raport IPPR

Brytyjski Institute for Public Policy Research, lewicowy (choć ma w swoim składzie arcybiskupa Cantenbury i kilku lordów) think-tank, ogłosił swój najnowszy raport poświęcony stanowi brytyjskiej gospodarki: Time for Change: A New Vision for the British Economy. Autorzy raportu stawiają tezę, że dzisiejsza gospodarka UK is creating neither prosperity nor justice. Podają szereg argumentów. Za Executive summary zacytuję tylko jeden:

The UK is the most geographically unbalanced economy in Europe. Almost 40 per cent of UK output is produced in London and the South East, and only those regions have recovered to pre-2008 levels. Median incomes in the North West, South West and West Midlands are now more than 30 per cent lower than in London and the South East; in Wales, 35 per cent; in Scotland 22 per cent. For people in deindustrialised areas and declining communities, there has been little sign of economic recovery.

Piszę to wszystko w kontekście wpływu Polaków na Brexit.

Zauważmy przede wszystkim że za Brexitem głosowała angielska i walijska prowincja. Duże miasta Anglii, a także Szkocja i Irlandia Północna, głosowały za pozostaniem w UE.

Dalej, jestem pewien, że przyjazd miliona Polaków i jeszcze kilkuset tysięcy innych Wschodnioeuropejczyków (Litwinów, Słowaków, Rumunów i całej reszty towarzystwa), z których część, niechby mała, zachowywała się niewłaściwie – ujmując to grzecznie, nie imponowali Brytyjczykom swoją kulturą osobistą, znajomością brytyjskich obyczajów (Anglo-Saxon Attitudes) i umiłowaniem dla poszanowania prawa – miał wpływ na decyzję pewnej części brytyjskich wyborców. Może nawet była to kropla, która przepełniła kielich. Ale strukturalne przyczyny Brexitu były inne, mianowicie, jak na to wskazuje raport IPPR, wewnętrzne zróżnicowanie Anglii, z bogacącymi się miastami i biedniejącą prowincją, której nikt od początku lat ’80 nie miał niczego do zaproponowania. Populistyczni demagodzy łatwo mogli tej biednej i relatywnie coraz biedniejszej prowincji wmówić, że choć z natury rzeczy są lepsi od całej reszty świata – Rule, Britannia! – cierpią przez przeklętą Unię Europejską. I przez imirantów z Europy Wschodniej.

Utrzymywanie, że to Polacy są winni Brexitowi, jest daleko idącym uproszczeniem. W dodatku bardzo niesprawidliwym.

Nawiasem mówiąc, lewicowy – oni sami określają się jako „progresywny” – IPPR zdaje się wyrażać zrozumienie dla reform z czasów pani Thatcher. W pełnym raporcie piszą bowiem

The established economic order broke down first after the Great Depression of the 1930s and then again after the oil shocks and ‘stagflation’ (simultaneous high unemployment and inflation) of the 1970s. In both cases, economic crisis led to a major shift in economic understanding, policies and institutions. […] And in the same way that the postwar Keynesian settlement was established in response to the first breakdown, and the ‘free market’ or ‘neoliberal’ settlement by the second, we believe that a new settlement must now be forged today.

Innymi słowy, neoliberalne reformy wczesnych lat ’80 były jeśli nie właściwą, to dopuszczalną, a w każdym bądź razie taką, która przyniosła poprawę, odpowiedzią na katastrofalny stan brytyjskiej gospodarki końca lat ’70. Obserwację tę dedykuję wszystkim dzisiejszym hipster-lewicowcom, pomiawiającym panią Thatcher nieledwie o sztańskie inspiracje. Problem w tym, że po prawie 40 latach rozwiązania wprowadzone przez panią Thatcher już nie działają. Wtedy działały, a teraz nie. Ba, dzisiejsze kurczowe trzymanie się tamtych rozwiązań przynosi więcej szkód, niż pożytku, bo dzisiejsze problemy i wyzwania są inne.

Podobnie, na gruncie polskim, jest z reformami Balcerowicza: Przy całej swojej bezwzględności, były one dobrą odpowiedzią na rozpad gospodarki późnego socjalizmu, hiperinflację i załamanie się rynków RWPG. Ale teraz trzeba czegoś innego. Pytanie, czego.

Brytyjski IPPR poważnie, na serio zastanawia się, jaki model gospodarczy powinna przyjąć post-brexitowa Wielka Brytania. Wie, że nie stanie się to ot, tak, w oka mgnieniu po zmianie prawa, zadekretowanej przez jakiegoś nieomylnego prezesa. IPPR publikuje raporty, zaprasza do dyskusji i zapowiada, że swoje rekomendacje – ale tylko rekomendacje! – przedstawi za rok. Kto u nas robi coś podobnego?

Brexit vote

Co wymyślił Jarosław?

Poseł Jarosław Kaczyński, jak mi się wydaje – ale może wydaje mi się całkiem źle? przepraszam, ale ja już nie mam ani siły, ani ochoty, by podążać za strzelistymi myślami pana Kaczyńskiego i dokonywać ich egzegezy – wpadł na pomysł, jak tu wybrnąć z zamieszania w sprawie Trybunału Konstytucyjnego, a jednocześnie zachować twarz. Temu ma służyć najnowszy PiSowski projekt, rozpatrywany na równi (niezły żart, ha, ha!) z projektami autorstwa KODu (sic!) i PSL. Otóż PiSowski projekt, jak rozumiem – ale patrz wyżej! – odwołuje tak PiSowską „ustawę naprawczą”, jak i platformerską nowelizację z czerwca 2015. PiS wprowadza co prawda orzekanie zgodne z kolejnością wpływu spraw i większość kwalifikowaną w sprawach ustrojowych, ale pozwala Trybunałowi na ocenianie tej ustawy na podstawie przepisów sprzed „ustawy naprawczej”. PiS – a tak naprawdę nie PiS, ale Jarosław Kaczyński, bo tylko jego wola się w tej partii liczy – godzi się na to, że Trybunał te przepisy obali, jak już to zrobił obalając „ustawę naprawczą”. Kaczyński spodziewa się jednak, że Trybunał za niekonstytucyjne uzna tylko te przepisy, nie zaś obecnie procedowaną ustawę jako całość, a to będzie oznaczać, że obie nowelizacje z ostatniego roku stracą moc. To zaś, myśli Kaczyński – ale patrz wyżej, patrz wyżej! – będzie oznaczać, że i osoby prawidłowo wybrane jesienią przez poprzedni Sejm, i osoby nieprawidłowo* wybrane przez obecny Sejm w grudniu, przestaną być sędziami i PiS będzie mógł na nowo przeprowadzić wybory na trzy wakujące miejsca w Trybunale. Przy okazji Kaczyński pozwoli na publikację wyroków TK z 9 marca i następnych, bo będą one miały charakter „historyczny”, jak to wielokrotnie powtarzał.

Z jednej strony oznacza to, że PiS się wycofuje z frontalnego ataku na Trybunał, choć broń Boże nie jest gotów tego przyznać! Z drugiej – jest kłopot, którego poseł Kaczyński zdaje się nie dostrzegać. Otóż nawet jeśli teraz okaże się, że nowelizacja z czerwca 2015 nie obowiązuje – a może się tak okazać, bo w samym fakcie przyjmowania i odwoływania przez ustawodawcę ustaw nie ma niczego niekonstytucyjnego – to obowiązywała ona jesienią 2015. Obowiązywała, bo PiS – ani grupa posłów, ani urzędujący już wówczas PiSowski funkcjonariusz, dr Andrzej Duda – nie oprotestował jej, gdy była po temu pora. A skoro obowiązywała, to prawidłowo wybrani sędziowie zostali wybrani prawidłowo i nie można ich odwołać, bo zgodnie z konstytucją są nieusuwalni.

PiS będzie twierdził, że sędziowie wybrani w październiku nie są sędziami, więc można wybierać nowych. Trybunał Konstytucyjny, a wraz z nim środowiska prawnicze i opozycja, że panowie ci są sędziami i prezydent Duda powinien niezwłocznie odebrać od nich przysięgę. Wrócimy więc, w najlepszym wypadku, do stanu z końca listopada 2015

Będzie to jakiś postęp w stosunku do stanu obecnego, ale można go było osiągnąć jednym ruchem, przez publikację wyroku z 9 marca. Oszczędziło by nam to całych miesięcy sporów, ułagodziło Komisję Wenecką i Komisję Europejską, nie zszargało w tak wielkim stopniu opinii o naszym państwie – niestety, wymagałoby to jednego: Jarosław Kaczyński musiałby otwarcie przyznać się do porażki. Gdyby zaś spełniły się jego obecne kalkulacje (nieustannie patrz wyżej!), nie musiałby tego robić. A Kaczyński jest organicznie niezdolny do przyznania się do błędu.

*Nawiasem mówiąc, jak ktoś zauważył, uchwały o wyborze trzech osób, których prezes Andrzej Rzepliński nie dopuszcza do orzekania, mają wadę prawną, mianowicie nie określają początku kadencji sędziego. Proszę porównać nieprawidłową uchwałę o wyborze Henryka Ciocha i prawidłową uchwałę o wyborze sędziego Pszczółkowskiego.

Piątek, 13

Jedno jest pewne: Skutkiem wczorajszych zamachów w Paryżu będzie wzrost nastrojów antyislamskich w Europie, jeszcze większy sprzeciw wobec przyjmowania uchodźców i wzrost znaczenia radykalnych partii nacjonalistycznych. We Francji Front Narodowy zapewne wygra kolejne wybory, w Polsce jeszcze bardziej wzrośnie popularność PiSu, a śladowy – na razie – Ruch Narodowy zyska rangę węgierskiego Jobbiku. Zarazem spadnie znaczenie uniwersalnych praw człowieka, policja we wszystkich krajach będzie domagać się jeszcze większych uprawnień do kontrolowania obywateli, jedne kraje będą mieć coraz więcej pretensji do drugich – mówiąc w uproszczeniu, my do Zachodu, że chce nas islamizować i skazywać na ryzyko zamachów terrorystycznych, Zachód do nas, że nawet palcem nie kiwniemy, aby rozwiązać kryzys migracyjny i kryzys na Bliskim Wschodzie. Swoboda podróżowania w strefie Schengen zaniknie lub zostanie mocno ograniczona. Wzrośnie wzajemna nieufność pomiędzy państwami europejskimi, tymi zachodnimi też. Europa zostanie osłabiona.

I to będzie dokładnie to, o co terrorystom chodzi.

Tylko silna, zjednoczona Europa, będzie w stanie przeciwstawić się zagrożeniom, zresztą nie tylko ze strony Państwa Islamskiego, ale i zagrożeniom ekologicznym, demograficznym i gospodarczym, a także zagrożeniom ze strony Rosji. To prawda, na razie Europa nie ma pomysłu na rozwiązanie tych kryzysów, co więcej, kieruje się krótkowzroczną logiką doraźnych interesów – czy to w sprawie uchodźców, czy to w sprawie kryzysu greckiego (ktoś jeszcze o tym pamięta?), czy „działań mitygacyjnych” przeciwko globalnemu ociepleniu, czy na potęgę handlując z krajami całkiem otwarcie wspierającymi terroryzm – ale jeśli się podzieli, nie będzie mieć ich tym bardziej. Ani pomysłów, ani sposobów na ich ewentualną realizację.

Tymczasem u nas jeden PiSowski idiota  mówi, że 

Polska nie widzi politycznych możliwości wykonania decyzji o relokacji uchodźców

podczas gdy nic nie wskazuje na to, aby zamachowcy z Paryża byli uchodźcami, czy też raczej przybyli podając się za uchodźców, ukrywając się wśród nich. Przeciwnie, jak – na razie nieoficjalnie – mówią francuskie służby, byli to obywatele francuscy, przynajmniej niektórzy z nich, wychowani we Francji, ale wyszkoleni przez ISIS, którzy wrócili tu, aby dokonać zamachów. Inny rzekomo miał syryjski paszport, ale to mogłoby świadczyć, że wjechał do Francji oficjalnie. Uchodźcy uciekają z Bliskiego Wschodu do Europy właśnie przed takimi ludźmi, jak paryscy zamachowcy. A Witold „nie zabijajcie nas” Waszczykowski, przyszły minister spraw zagranicznych, mówi

już słyszę od rana dyskusję tego oszalałego lewactwa, które nam tłumaczy że to my jesteśmy winni, że to państwa zachodnie są winne, to myśmy nie stworzyli warunków do życia, do integracji dla tych ludzi, że jeśli oni są na tyle sfrustrowani, że sięgają po kałasznikowa, po pasy szahida, to na pewno są jakieś błędy w naszym społeczeństwie.

Więc myśli pan, panie ministrze, że z nami jest wszystko w porządku, że we Francji, Wielkiej Brytanii, Polsce, Niemczech czy innych krajach nie ma ani śladu rasizmu i nietolerancji? Gratuluję samopoczucia.

Ale lewica też nie jest bez winy. I nie mam tu na myśli lewicy polskiej, z kuriozalną wypowiedzią Leszka Millera, lecz lewicę europejską. To ona powinna znaleźć odpowiedź na spodziewany wzrost nastrojów nacjonalistycznych i prawicowych. Ale to znaczy, że lewica sama musi zrewidować swoje myślenie. To prawda, że w Europie jest mnóstwo nietolerancji i rasizmu, ale nie każda krytyka muzułmańskich imigrantów (także imigrantów w drugim, trzecim pokoleniu) za brak poszanowania dla naszych praw i naszej kultury jest oznaką rasizmu. Nie każda krytyka wyłudzania pomocy socjalnej bierze się z ksenofobii czy zwierzęcego neoliberalizmu. Fanatyzmy i fundamentalizmy religijne (czy to islamskie, czy to katolickie, czy to jakiekolwiek inne) są złe i szkodliwe, niewłaściwe jest tuszowanie przestępstw w imię źle pojętej solidarności religijnej (czy narodowej), a uzurpowanie sobie przez jakąkolwiek religię uprzywilejowanej pozycji w państwie jest niedopuszczalne, ale religie jako takie nie zasługują ani na potępienie, ani na wyśmiewanie. Warunki życia w krajach ogarniętych wojnami i w przeludnionych, biednych obozach dla uchodźców są fatalne, ale to nie znaczy, że do Europy może przyjechać dosłownie każdy, kto sobie tego zażyczy. Trzeba wreszcie przyznać, że skoro to islamiści, znacznie częściej, niż jakiekolwiek inne grupy, w odpowiedzi na doznane krzywdy – niekiedy urojone, niekiedy wyolbrzymione, ale niekiedy bardzo prawdziwe – sięgają po bombę i AK-47, kierując furię przeciw Bogu ducha winnym ludziom, to zapewne w ich kulturze jest coś, co ich do tego skłania.

Nie wiem, jakie lewica znajdzie odpowiedzi, ale życzę i sobie, i Polsce, i Europie, żeby znalazła je jak najszybciej. I żeby były adekwatne do wyzwań, przed jakimi wszyscy stoimy.

Jeszcze raz

Nie napiszę (prawie) nic nowego w stosunku poprzedniej notki, ale powtórzę rzecz najważniejszą, żeby nikt z P.T.Czytelników nie mówił, że mu nie tłumaczono: Nasi sąsiedzi i partnerzy z Unii Europejskiej, kraje, które nam pomagały, pomagają i których pomocy nadal będziemy oczekiwać, mają problem z setkami tysięcy (!) imigrantów, którzy przybyli do Europy w tym roku. Oczekują, że w tej sytuacji my, Polska, im pomożemy, bo oni już fizycznie nie dają rady: nawet jeśli mają pieniądze, to nie mają gdzie tych imigrantów lokować. Ośrodki dla imigrantów są przepełnione, a nawet hale sportowe i inne obiekty, które doraźnie można przystosować, już nie wystarczają.

Polska powinna przyjąć ileś tam tysięcy imigrantów. Ile? Nie wiem. Może dziesięc tysięcy, może dwadzieścia. Tylu, ilu będzie trzeba i zarazem tylu, ilu będziemy w stanie obsłużyć. Może Niemcy coś zapłacą, a może nie – nieważne. Powinniśmy okazać solidarność z naszymi europejskimi partnerami, pomóc im. Wszelkie dywagacje, czy aby na pewno wszyscy ci imigranci powini mieć prawo do zamieszkania w Europie, są całkowicie nie na miejscu. Oni już tu są,  a będzie ich jeszcze więcej: choćby Europa stanęła na głowie, choćby wdrożyła nie wiedzieć jak przemyślaną i skuteczną politykę, choćby natychmiast zaczęła ładować miliony euro w poprawę bytu mieszkańców obozów dla uchodźców w Turcji, Jordanii i Libanie, efekty przyjdą najwcześniej po kilku miesiącach. Jasne, długofalowo powinniśmy się zastanawiać, jak oddzielić tych, którzy w imię racji humanitarnych powinni mieć prawo do osiedlenia się w Europie, od tych, których ewentualnie, z kwaśnymi minami, możemy tolerować, i od tych, których tu zwyczajnie nie chcemy, podobnie jak powinniśmy się zastanawiać, jak zminimalizować przyczyny, które skłaniają ludzi do migracji, ale teraz, dzisiaj – a także jutro, za tydzień i za pół roku – musimy się uporać z ludźmi, którzy tu dotarli czy za chwilę dotrą. (Co implicite zakłada odesłanie tych, których można bezpiecznie dla nich samych odesłać – no, ale tymczasowo trzeba ich gdzieś zakwaterować, dać im jeśc i tak dalej.) Węgry same sobie nie radzą, Włochy same sobie nie radzą, Grecja sama sobie nie radzi, Austria sama sobie nie radzi, ba, nawet Niemcy same sobie nie radzą, więc pomóc powinniśmy my: Polska, Słowacja, Litwa, Bułgaria. I pozostałe kraje Unii.

Nie będzie lekko. Przeciwnie, będzie ciężko. Ale tu nie chodzi tylko o solidarność z ludźmi cierpiącymi – tymi uciekającymi przed bombami, tymi tonącymi w Morzu Śródziemnym, tymi uciekającymi od beznadziei i biedy obozów dla uchodźców, a nawet tymi, którzy jedynie uciekają od nędzy swoich krajów – ale także o międzynarodową pozycję Polski. Będziemy potrzebować wsparcia Austrii, Niemiec, Włoch i pozostałych krajów, gdy negocjowany będzie kolejny budżet Unii. Będziemy ich potrzebować, gdy zechcemy podtrzymania sankcji nałożonych na Rosję. Ale przede wszystkim, nasza odmowa i fochy w kwestii uchodźców wywołują najgorsze upiory przeszłości, obraz Polaków-ksenofobów i szmalcowników, o czym świadczą wypowiedzi zachodniej prasy i zachodnich polityków. A także głosy w rodzaju Jana Tomasza Grossa. Widać, jak cieniutka jest warstwa oddzielająca nas w oczach Zachodu od najgorszych antypolskich stereotypów. Jakże łatwo ją zniszczyć!

Nie pojmuję, jak polska klasa polityczna in gremio może tego nie dostrzegać.

Migranci

Europa zmaga się z największym od wielu lat kryzysem migracyjnym. W Polsce, jak zawsze, nie ma na ten temat żadnej rozmowy. Są tylko manifestacje trybalizmów.

Jeden głosi, że Ciapaci pchają się do Europy, żeby za niemiecki socjal wprowadzać tu szariat. Według drugiego, Mamy moralny obowiązek przyjąć absolutnie wszystkich, którzy zechcą tu przyjechać, a jeśli ktoś ma co do tego najmniejsze zastrzeżenia, jest odrażającym rasistą. W Polsce, która jest bardzo ksenofobiczna i nietolerancyjna (ograniczam się do konstatacji, że tak jest, pomijając możliwe tłmaczenia, jak do tego mogło dojść), ten pierwszy głos słychać donośniej. Ale też zwolennicy drugiego stanowiska są tym bardziej pyncypialni i nie oddadzą nawet guzika. Głosów pośrednich niemalże nie słychać.

Nawet agencyjny przekaz wizualny jest dostosowany do tych treści: Albo widzimy zdjęcia kobiet lub niemłodych facetów z małymi dziećmi, niekiedy wręcz zdjęcia zwłok dzieci, albo zdjęcia tłumu młodych, na oko zdrowych mężczyzn, wśród których kobiet i dzieci prawie w ogóle nie ma. Nie widziałem materiału, który pokazywałby obie kategorie zdjęć. I to, jak się wydaje, odnosi się do ogółu mediów europejskich.

Myślę, że na problem migrantów należy patrzeć z dwu perspektyw: doraźnej i długoterminowej.

Doraźnie trzeba sobie uświadomić, że ci ludzie już tu są, ba, nie dość, że są, to nadal będą przybywać całymi tysiącami, dopóki nie zostaną rozwiązane – przynajmniej w jakimś zakresie – problemy, które ich do migracji skłoniły. Żadne dywagacje, że być może nie wszyscy z nich powinni się w Europie znaleźć, nie zmieni tego prostego faktu: oni już tu są. Nawet jeśli się strasznie natężymy, ci ludzie w sposób magiczny z Europy nie znikną. A Europa powinna coś z nimi zrobić.

No właśnie, Europa. Nie tylko kraje, w których obecnie przebywają setki tysięcy tegorocznych imigrantów – Włochy, Grecja, Węgry – ani kraje, do których oni zmierzają, głównie Niemcy, ale wszystkie kraje Unii Europejskiej. W tym Polska. To straszny skandal i obciach, że Polska tak się wzdraga przed udzieleniem pomocy tym ludziom. Solidarność europejska nie polega na tym, że my bierzemy od Unii pieniądze, domagamy się dla naszych obywateli prawa do osiedlania się, pracy i opieki społecznej w krajach unijnych, a także oczekujemy, że kraje te, często wbrew swoim interesom, nałożą sankcje na Rosję. Solidarność wymaga także i od nas ponoszenia ciężarów, jeśli zajdzie taka potrzeba. A właśnie zachodzi. Uchylanie się od tej odpowiedzialności przynosi ujmę Polsce i wystawia nam jak najgorsze świadectwo.

Polska powinna natychmiast wyrazić gotowość przyjęcia, czy ja wiem, dziesięciu tysięcy imigrantów. I nie oczekiwać, że inne kraje nam za to zapłacą. Ja wiem, będzie trudno. No, ale co zrobić? Wymienionym wyżej krajom też nie jest łatwo, więc powinniśmy im pomóc. (Przypominam, że ja już dwa lata temu pisałem coś podobnego.)

Również doraźnie trzeba zapobiegać tragediom na morzu: śmierci migrantów w Morzu Śródziemnym. Tonących, zagrożonych śmiercią trzeba ratować, co nie musi oznaczać transportowania ich do Europy, ale o tym za chwilę. Polska i w tym powinna uczestniczyć: Wysłać (w porozumieniu Z Grecją, Włochami, Turcją – w końcu to nasi partnerzy z UE – Turcja jest krajem stowarzyszonym – i NATO) polskie statki ratownictwa morskiego lub okręty patrolowe Straży Granicznej. I też nie powinniśmy oczekiwać, że ktoś nam za to zapłaci. Te działania doraźne to jest po prostu nasz obowiązek. Obowiązek moralny i obowiązek wynikający z uczestnictwa w Unii Europejskiej.

Długoterminowo trzeba spróbować tę migrację ograniczyć, z pełną świadomością, że skutki nie przyjdą natychmiast, ale dopiero po kilku miesiącach, jeśli dobrze pójdzie. Europa powinna przyjmować uchodźców, uciekających przed wojną i prześladowaniami, ale nie wszyscy migranci są uchodźcami. Są wśród nich zwykli imigranci ekonomiczni, ale jest też całe spektrum stanów pośrednich. Powiedzmy, ludzie, którzy uciekli przed wojną z Syrii do Turcji niewątpliwie byli uchodźcami. Trafili do obozu, gdzie ich życie nie było już zagrożone, ale warunki były bardzo podłe. W dodatku nie widzieli żadnej perspektywy na poprawę swojego losu. Więc częśc z nich – ci zamożniejsi, lepiej zorganizowani, przedsiębiorczy, a może tylko bardziej zdesperowani – postanowiła pójść dalej. Technicznie rzecz biorąc, nie byli już wówczas uchodźcami, ale czy można ich winić za próbę wyrwania się z beznadziei obozów? Tu jednak widać realny sposób na próbę ograniczenia imigracji: należy radykalnie poprawić warunki życia w obozach i położenie ich mieszkańców. Tam nie ma pracy, szkół dla dzieci. To także będzie kosztować, więc Europa, w tym Polska, powinna za to zapłacić, bo sama Turcja, Jordania, Liban tego nie zrobią. Dla Europy i tak będzie to tańsze, niż zajmowanie się imigrantami już w naszych granicach. Ponadto trzeba otworzyć legalną szansę ubiegania się o status uchodźcy już w obozach na terenie krajów sąsiadujących z Syrią; ci, którzy taki status otrzymają, powinni być transportowani do wybranego/wyznaczonego kraju europejskiego. Dalej, należy zadbać o to, aby było gdzie odwozić rozbitków wyłowionych z morza, bo niekoniecznie trzeba ich transportować do Europy. Ponieważ dotąd tak właśnie się działo, migranci często sami niszczyli, podpalali swoje łodzie, aby skłonić przepływające statki do podjęcia ich i bezpiecznego odtransportowania do Europy. Należy przyspieszyć procedury imigracyjne, przyspieszyć i ujednolicić pomiędzy poszczególnymi państwami UE. Wreszcie, aby sugerowany czy też planowany przez Komisję Europejską system kwot natychmiast się nie załamał, nowym imigrantom i uchodźcom trzeba na kilka lat ograniczyć prawo do swobodnego podróżowania po Europie i osiedlania się.

Przede wszystkim trzeba zlikwidować wojny i źródla konfliktów na Bliskim Wschodzie, ale nawet nie będę udawał, że mam pomysł, jak się do tego zabrać.

Na koniec, trzeba pamiętać, że nawet gdy wojny i inne konflikty ustaną, a przynajmniej zostaną mocno ograniczone, i tak wielu ludzi będzie się chciało przenieść do Europy. Różnice w poziomie życia pomiędzy Europą z jednej, a Bliskim Wschodem, Azją Środkową i Afryką z drugiej strony są tak duże, że ciągle będą stanowić pokusę.

Tym bardziej należy więc zadbać o sprawną „obsługę” nowych migrantów.

I jeszcze jedno: Wszystkim imigrantom, uchodźcom i innym kategoriom przybyszów trzeba wyraźnie powiedzieć, że próby wprowadzania szariatu, wielożeństwa, obrzezania dziewczynek czy praktykowania „zabójstw honorowych”, podobnie jak powiązania z organizacjami terrorystycznymi i inne ciężkie przestępstwa kryminalne z użyciem przemocy, będą przesłanką do deportacji dorosłych przybyszów i karania (zgodnie z kodeksem, ale bez deportacji) osób urodzonych w krajach Unii bądź przybyłych tu jako małe dzieci. Trzeba to powiedzieć, a później egzekwować. Doświadczenia z muzułmańskimi imigrantami w pierwszym, drugim, trzecim pokoleniu w Wielkiej Brytanii, Francji, Holandii i innych krajach świadczą, że nie jest to problem wydumany w odniesieniu do części (być może niewielkiej, ale niezaniedbywalnej) przybyszów i ich potomków.