Kompetencje arcybiskupa

Niedawno minęła dwunasta rocznica katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem. Z tej okazji Jarosław Kaczyński, zły człowiek, oświadczył, że pod Smoleńskiem doszło do zamachu, a wydobyty z otchłani Antoni Macierewicz ogłosił swój żenująco niekompetentny, kłamliwy i cyniczny „raport”.

Zdaje się, że próba odnowienia religii smoleńskiej spowodowana jest tym, że wojna w Ukrainie nie stała się dla PiSu „politycznym złotem”. Zarazem budżet Polski zbliża się do katastrofy, więc trzeba czymś zająć opinię publiczną. Gdy orkowie Putina pławią się w zbrodniach wojennych, można spróbować przypisać mu każdą inną niegodziwość, nawet taką, której nie popełnił.

Do narracji o zamachu włączył się metropolita krakowski, abp Marek Jędraszewski, jedna z najbardziej złowrogich twarzy polskiego Kościoła. Z okazji rozpoczęcia Wielkiego Tygodnia mówił o „kłamstwie smoleńskim”. Jędraszewski jest pewien, że doszło do zamachu, gdyż

nikt o zdrowym rozsądku nie uwierzy, że brzoza jest w stanie oderwać skrzydło wielkiego samolotu, to raczej ona powinna być ścięta, bo nikt nie jest w stanie uwierzyć, że właśnie wtedy jakimś sposobem zostały zawieszone najbardziej podstawowe prawa fizyki.

Fizyka jest nauką doświadczalną. Ksiądz arcybiskup zechce się dowiedzieć, że w lipcu 1963 amerykańska FAA przeprowadziła eksperyment z udziałem prawdziwego samolotu, żeby zbadać jego destrukcję przy zderzeniach z przeszkodami terenowymi. Użyto DC-7, podobnego rozmiarami do Tu-154. Rozpędzono go i skierowano na przeszkody, jakby w wyniku nieudanego lądowania. Jedną z przeszkód był drewniany słup telegraficzny o średnicy 12 cali, o który samolot zawadził skrzydłem. Słup odciął kawałek skrzydła, a odcięty kawałek odfrunął w górę i w bok. Widać to na filmie. Prędkość DC-7 159 węzłów, prędkość Tupolewa przy zderzeniu z brzozą 167 węzłów, średnica brzozy 30-40 cm, czyli 12-16 cali, miejsce uderzenia skrzydła praktycznie identyczne.

Przewielebny ksiądz arcybiskup oraz moi rozmaici znajomi z wykształceniem ścisłym, nawet z doktoratami, mogą sobie swoje heheszki z „pancernej brzozy” wsadzić tam, gdzie się domyślają.

Przy tej samej okazji abp Jędraszewski pozwolił sobie na stwierdzenie, że

godzina katastrofy w Smoleńsku wpisuje się w godzinę śmierci Jezusa.

Śmierć każdego człowieka wpisuje się w śmierć Jezusa, ale nadawanie specjalnego znaczenia ofiarom tragicznej katastrofy, zrównywanie ich śmierci ze śmiercią Jezusa, jest świętokradztwem

Moim zdaniem ks. prof. dr hab. Marek Jędraszewski jako biskup to pomyłka. Za to jego profesura jest w porządku: ponoć był bardzo kompetentnym komentatorem dzieł Emmanuela Levinasa, ale po otrzymaniu sakry biskupiej przestał się zajmować filozofią, ograniczając się do okazjonalnego komentowania Kpinomira. No, ale skoro Jędraszewski jest biskupem, pewnie można go słuchać w kwestiach religijnych, choć na ten temat wypowiada się raczej rzadko. Znacznie więcej mówi o kwestiach społecznych i moralności, choć jego nauki mają niewiele wspólnego z chrześcijaństwem, religią miłości, miłosierdzia i współczucia, a są raczej manifestacją poglądów głęboko konserwatywnych, patriarchalnych i etnocentrycznych. Natomiast o fizyce niech się abp Jędraszewski, z łaski swojej, nie wypowiada, gdyż nie ma o niej bladego pojęcia i sam stanowi jawny dowód, jak nisko w Polsce upadła edukacja publiczna.

***

Jednak jest dzisiaj coś, z czego można się cieszyć. Oto russkij wojennyj korabl – tak, ten sam – trafiony ukraińskimi rakietami, poszedł tam, gdzie jego miejsce.

Bo na Senackiej…

Krakowskie potwory, reżyseria Kasia Adamik i Olga Chajdas, scenariusz Magdalena Lankosz, serial Netflix, 2022.

Jeśli ktoś chce się oderwać od bardzo ponurej rzeczywistości, a przy okazji obejrzeć polski serial gorszy od „Wiedźmina” z Michałem Żebrowskim i gumowym smokiem, polecam „Krakowskie potwory”. Autorki miały nawet niezły pomysł: wobec zalewu seriali opartych na mitologii skandynawskiej i innych mitologiach, zróbmy serial oparty na mitologii słowiańskiej. To prawda, niewiele wiemy o przedchrześcijańskich wierzeniach Słowian, więc nawet jeśli trzeba mnóstwo wymyślić, dałoby się z tego zrobić coś interesującego. Niestety, kiepsko to wyszło.

Serial nie może być luźnym zbiorem niepowiązanych scen. Powinien mieć wewnętrzną wiarygodność. I nawet pomijając wpadki realizatorskie, ten element leży całkowicie.

Nawet nie wiem, od czego zacząć. Może od głównej bohaterki, studentki Alex, która kilkakrotnie podkreśla, jak bardzo zależy jej na ukończeniu studiów, ale spędza czas na łażeniu w deszczu po Krakowie, ostrym piciu, ćpaniu i przygodnym seksie. Gdy jeden koleś, zatruty lub zaczarowany przez żeńskiego potwora, odbywa z bohaterką szybki numerek w knajpianej toalecie, a potem jest mu z tego powodu nieco wstyd, Alex kwituje to mądrością Co zaszło w kiblu, zostaje w kiblu. Alex podejrzewa u siebie początki schizofrenii – picie i ćpanie z pewnością są bardzo wskazane w takim stanie – ale tak naprawdę to duchy, duchy ją nawiedzają! Alex zabija potwory posługując się żywiołami: jednego zabija wodą (okazuje się zresztą, że zabicie go było błędem, gdyż miał on powstrzymać Evil Overlorda), innego prądem elektrycznym, czyli ogniem. Obejrzałem tylko pięć z ośmiu odcinków, ale nie zdziwiłbym się, gdyby kogoś innego zdmuchnęła, kogoś zasypała ziemią, aby na końcu, na kształt Piątego Elementu, pokonać samego Evil Overlorda.

Evil Overlord zaś przybiera postać kilkuletniego chłopca ubranego w coś w rodzaju roboczego ferszalunku, z odcinka na odcinek coraz brudniejszego. Chłopiec wygląda jak Laleczka Chucky, mówi głosem Laleczki Chucky i jest tak samo wiarygodny, jak Laleczka Chucky. W chłopca wcieliło się jakieś złe bóstwo, bodaj to, które my znamy jako Smoka Wawelskiego. Nie wiem, po co Smok Wawelski przybył na ziemię, ale na razie jego głównym celem jest zgładzenie Alex, do czego zabiera się niezwykle nieudolnie, przywołując z zaświatów jakieś nieszczęsne potwory niższego rzędu. Na przykład Świtezianki, które najpierw pokracznie biegają na czworakach z gołymi dupami (naprawdę), a potem zaczynają się poruszać bardziej po ludzku i okazują się strrrasznymi kusicielkami; niestety, Alex nie zabijają ani nie doprowadzają do Evil Overlorda. Nawet nie próbują.

Jedyna naprawdę dobrze zrobiona scena to zbiorowe szaleństwo, w jakie wpadają ludzie na Placu Nowym pod wpływem demona. Evil Overlord i Alex, której takie czary nie ruszają, są wtedy dosłownie kilka kroków od siebie, ale ani ona nie próbuje go powstrzymać, ani on nie próbuje jej zgładzić. Bo nie.

Twórczynie serialu wymyśliły, że istoty nadprzyrodzone porozumiewają się językiem „magicznym”. Jest to język bez wątpienia słowiański, który dla mnie brzmi jak mieszanka rosyjskiego z serbskim; Evil Overlord do tego charczy. Ciekawe, skąd ten wybór? Pewnie dlatego, że my w językach wschodnio-, a zwłaszcza południowosłowiańskich słyszymy brzmienia archaiczne, pierwotne, a więc bliższe istoty rzeczy, niż nasza wypaczona przez kulturę Zachodu polszczyzna. Czy tylko ja dostrzegam tu orientalizm, spoglądanie z wyższością na nie-zachodnich Słowian?

A jaka w ogóle jest pora roku? Głównie pada deszcz, ale jest kilka scen ze śniegiem, widzimy potwora niszczącego bożonarodzeniową szopkę, więc są to okolice Bożego Narodzenia. To nawet pasuje, bo Gody to święty czas, zimowe święto solarne, gdy zaświaty mogą przenikać się ze światem doczesnym. Jednak gdy Alex jedzie odwiedzić babcię, autobus zatrzymuje się na tle zielonych drzew, gdy zaś ekipa spieszy zdjąć urok z kolesia zaczarowanego przez Świteziankę (nie tego kolesia z kibla, Świtezianki są dwie!), jedzie przez bujne łany dojrzałej pszenicy.

Nawiasem mówiąc, odczarowanie polega na tym, że kolesia kładzie się w kręgu runicznym i smaruje świńskim łajnem.

Na to wszystko nakładają się błędy w ciągłości (postacie komentują zdarzenia, których nie były świadkami), trywialne wpadki (ludzie są inaczej ubrani w kolejnych ujęciach), elementy kompletnie niewiarygodne (kostnica, do której może wejść każdy z ulicy; w mieście dochodzi do masowych morderstw, a policja ogranicza się do radiowych – kto dziś czerpie wiadomości z radia?! – komunikatów, żeby nie wychodzić z domu), serial ma być słowiański i krakowski, ale piosenki są po angielsku. A, nie jedna jest bodaj po białorusku (śpiewają dwie dziewczyny, nagle jedna przerywa, by zaciągnąć się papierosem, ale głos wciąż płynie). Drugoplanowe postaci są papierowe. No i podstawowy błąd wszystkich polskich seriali: nie można zrozumieć, co mówią aktorzy. Czy młodych aktorów nikt już nie uczy dykcji?! A może to polscy dźwiękowcy nie znają się na swojej robocie? Nie, to chyba nie jest problem dźwiękowców, bo postaci grane przez aktorów starszego pokolenia można zrozumieć bez problemu. Ale ponieważ większość obsady to aktorzy młodzi, radzę włączyć napisy.

Jednak najgorszy ze wszystkiego, absolutnie najgorszy, nie do zniesienia, jest sposób, w jaki pokazano Kraków. Nawet nie chodzi o to, że Kraków jest szary, brudny, pełen liszajów na murach, wstrętnego graffiti i rozpadających się bud. To wszystko w Krakowie jest, choć nie wydaje mi się, żeby decydowało o charakterze miasta, ale nie w tym rzecz. Serialowe miasto to nie jest Kraków. To są tylko krakowskie widoczki ilustrujące jakieś wymyślone miejsce. Przykład: W jednej scenie Zawadzki, stojąc na półpiętrze Collegium Novum, przygląda się Alex schodzącej po schodach. Sekundę później Zawadzki nadal przygląda się Alex, ale stoi na krużganku Collegium Maius, ona zaś przez boczną bramę wchodzi do Ogrodu Profesorskiego. Niby blisko i wszystko jedno, powiedzmy, że to są tylko dekoracje, ale ktoś, kto chociaż pobieżnie zna Kraków, widzi, że to nie jest to miasto. W innej scenie bohaterowie gonią potwora zaczynając na Grodzkiej, za chwilę są na ulicy Józefa na Kazimierzu, a pościg kończą na Kanoniczej. Z Grodzkiej do Collegium Maius jadą samochodem, przejeżdżając po drodze przez Plac Bohaterów Getta. Smocza Jama pod Wawelem okazuje się być rozległymi, nieprzeniknionymi jaskiniami. No i najważniejsze, element, który gra ważną rolę w scenariuszu: Ponieważ rzeczywistość ma być magiczna, Wawel, Kopiec Kraka i Kopiec Wandy tworzą trójkąt równoboczny, którego środek – wypadający w miejscu, w którym Senacka zakręca pod kątem prostym – stanowi Oś Świata. Lub coś takiego. Oczywiście Kopce są zupełnie gdzie indziej, niż są.

A skoro mowa o Wandzie, to bohaterowie tej legendy nie znają i muszą ją sobie przepowiedzieć. No i okazuje się, że to… nie jest legenda o Wandzie, tylko kontaminacja tej legendy z legendą o Smoku Wawelskim. Bo musi być silny element feministyczny z jednej strony no i ten Smok z drugiej? Hm.

Nie polecam.

Świtezianka