Bogdan Góralczyk, Węgierski syndrom: Trianon, Wydawnictwo Akademickie DIALOG, 2020
Zapewne nie powinno pisać się recenzji książek bardzo daleko wykraczających poza obszar kompetencji recenzenta. Jest jednak w tej książce coś, co mnie tak niesłychanie złości, że nie wytrzymałem: kompletny brak redakcji!
Prof. Bogdan Góralczyk jest, jak sam o sobie mówi, sinologiem i politologiem z wykształcenia, hungarystą z zamiłowania. Kilka tygodni temu minęła setna rocznica traktatu z Trianon, który Węgry zmuszone były podpisać po zakończeniu Pierwszej Wojny Światowej. Jest to dla Węgrów straszliwa trauma, dla nas porównywalna z traumą rozbiorów, rzutująca na politykę węgierską w okresie międzywojennym i w czasie Drugiej Wojny Światowej oraz, jak się okazuje, współcześnie, pod rządami Viktora Orbána. Perspektywa Trianon rzuca nowe światło na politykę obecnego premiera Węgier.
W wyniku traktatu z Trianon Węgry straciły 2/3 powierzchni i 1/3 ludności etnicznie węgierskiej. Granice ukształtowane w Trianon obowiązują do dnia dzisiejszego.
Te sprawy nie są w Polsce szerzej znane. Mnie co prawda, za komuny, w klasie mat-fiz, uczono o traktacie z Trianon i musiałem umieć wymienić wszystkie ziemie, które Węgry utraciły, ale nikt mi nie tłumaczył, co to znaczy. Prof. Góralczyk postanowił na stulecie traktatu przybliżyć te fakty publiczności polskiej, obficie korzystając z niedawnych węgierskich publikacji. To bardzo cenne, gdyż poza garstką hungarystów i historyków zajmujących się tym okresem i tą częścią Europy, Polacy o tym fragmencie historii Węgier niewiele wiedzą. Góralczyk otwarcie przyznaje, że nie pisze „obiektywnej” historii ziem Korony Św. Stefana, ale prezentuje węgierski punkt widzenia.
Węgry w okresie cesarsko-królewskim, a więc w latach 1867-1914, przeżywały bodaj najlepszy okres swojej historii. Kwitła duma narodowa, kraj się bogacił, Budapeszt stawał się nowoczesnym, europejskim miastem, pełnym imponujących budowli. Odbywały się wybory, ale prawa wyborcze miało niewiele ponad 7% mieszkańców: rządziła arystokracja i posiadacze ziemscy. Etniczni Węgrzy stanowili mniej niż połowę mieszkańców Królestwa, byli bowiem też Sasi (potomkowie osadników niemieckich), Niemcy (Austriacy) na zachodzie, Żydzi, choć w większości zmadziaryzowani, Rumuni w Siedmiogrodzie i Słowianie na północy (Słowacy i Rusini) i na południu (Chorwaci i Serbowie), trochę Włochów. Jednak to głównie Węgrzy byli posiadaczami ziemskimi, a wszelkie postulaty emancypacyjne mniejszości narodowych były tłumione. Przeciwnie, Węgry prowadziły politykę forsownej madziaryzacji, na przykład wprowadzając język węgierski jako jedyny język nauczania już w szkołach najniższego szczebla (nie dotyczyło to Chorwacji, która, z historycznych powodów, zachowała pewną odrębność).
Pierwsza Wojna Światowa była dla Węgier katastrofą. Węgry, rzecz jasna, uczestniczyły w niej jako część c-k monarchii, żołnierze węgierscy walczyli i ginęli na frontach wschodnim, bałkańskim i włoskim. Węgry do ostatniego dnia pozostawały wierne Austrii (i Niemcom), a węgierscy politycy nie dopuszczali nawet myśli o jakichkolwiek, choćby najmniejszych ustępstwach terytorialnych. Węgry wyszły z wojny zrujnowane, objęte strajkami i zdemoralizowane, panował głód, drożyzna, a terytoria zamieszkałe przez mniejszości narodowe były zajęte przez kraje będące sojusznikami Ententy.
Ententa traktowała Węgry jak pokonanego wroga. Ustalała granice ze swoimi sojusznikami, Chorwacją, Serbią, Rumunią i Czechosłowacją, a z Węgrami nawet nie rozmawiała. Faktem jest – czego Góralczyk nie pisze wprost, ale jasno wynika to z jego wywodów – że nie bardzo było wiadomo, z kim rozmawiać. Na Węgrzech panował polityczny chaos, rządy upadały, proklamowano Republikę Węgierską, potem bolszewicką (!) Węgierską Republikę Rad, wreszcie formalnie przywrócono monarchię, ale bez króla. Władzę próbował odzyskać ostatni habsburski cesarz. W końcu władzę, jako regent, przejął admirał Miklos Horthy – admirał w kraju pozbawionym dostępu do morza.
Gdy w końcu Węgry zostały dopuszczone do rozmów pokojowych, po roku ich trwania, okazało się, że granice Węgier są już ustalone. Na nic zdały się rzetelne argumenty polityków węgierskich, wskazujących na obszary przyznane innym krajom, choć w rzeczywistości zamieszkałe przez zwarte populacje węgierskojęzyczne. Przywódcy Ententy demonstrowali kolosalną nieznajomość geografii tej części Europy i panujących tu stosunków etnicznych. Los Węgier zresztą niewiele ich obchodził: Francji zależało na osłabieniu Niemiec, Wielkiej Brytanii na tym, żeby Francja się przy okazji przesadnie nie wzmocniła, a wszystkim na zbudowaniu bufora antybolszewickiego z krajów, które skorzystały na rozpadzie Austro-Węgier. Ententa pozorowała negocjacje z Węgrami, na przykład namawiając je do rezygnacji ze skutecznej ofensywy, w której Węgry odzyskały południową Słowację, etnicznie węgierską; w zamian Ententa obiecywała powstrzymanie ofensywy rumuńskiej. Węgrzy się wycofali, ich armia się rozpierzchła, Rumuni nie, i w efekcie przez pewien czas okupowali znaczną część Węgier, łącznie z Budapesztem. Wszystko to wytworzyło wśród Węgrów przekonanie, że Ententa ich oszukała. Pod koniec lat ’30 pchnęło to Węgry w stronę faszystowskich Niemiec, dających nadzieję na rewizję z ustaleń z Trianon. Z dzisiejszej perspektywy jasno widać, że Węgry po Pierwszej Wojnie musiały zrezygnować z części swoich terytoriów, ale nie musiała to być amputacja aż tak wielkich obszarów. Nieufność do Ententy współcześnie przeniosła się na nieufność do Unii Europejskiej, podejrzewanie jej o niecne intencje wobec Węgier.
To wszystko jest ciekawe i, jak się okazuje, ważne dla zrozumienia współczesnej polityki węgierskiej. To dobrze, że prof. Góralczyk zechciał opisać to dla polskiego czytelnika. Nie mam żadnych podstaw, aby kwestionować rzetelność przedstawionych faktów. Niestety, książka od strony edytorskiej przygotowana jest fatalnie, co bardzo psuje korzystne wrażenie, jakie sprawia jej zawartość merytoryczna.
Mówiąc brutalnie, widać, że autor się spieszył, chcąc zdążyć ze swoją książką na rocznicę. Wydawnictwo też pewnie chciało zarobić na rocznicy, w związku z tym jakość opublikowanego tekstu niewiele ich obchodziła.
Tekst sprawia wrażenie, jakby była to wersja robocza, surowy tekst, nad którym dopiero należałoby zacząć pracę redakcyjną. Pełno jest w nim denerwujących powtórzeń, tak jakby autor postanowił coś dopisać nie pamiętając, że napisał to samo dosłownie kilka linijek wyżej (na przykład informacja o cenach słoniny na str. 139 jest powtórzona po siedmiu linijkach). Góralczyk nie pisze kroniki wydarzeń dzień po dniu, jest zupełnie naturalne, że omawiając jakieś zagadnienie, wybiega momentami w przyszłość, by potem cofnąć się do wydarzeń wcześniejszych. Ponieważ jednak autor nie panuje nad tekstem, czasami prowadzi to do konfuzji. Na przykład, omawiając ustawy antyżydowskie z 1938, wspomina o „ustaleniach pierwszego arbitrażu wiedeńskiego” (str. 205), podczas gdy co to był ów arbitraż, jest wyjaśnione dopiero kilka stron dalej (str. 209). Jak sądzę, większość polskich czytelników nie wie, co to był „pierwszy arbitraż wiedeński” – gdyby wiedzieli, książka Góralczyka być może nie byłaby potrzebna – więc nie wypada odwoływać się do faktu historycznego zanim się go nie przedstawiło. Takich miejsc jest więcej, a występują też ich kombinacje: Na str. 189 Góralczyk pisze, że po referendum w mieście Balassagyarmat, gdzie mieszkańcy opowiedzieli się na pozostaniem przy Węgrzech, miasto to zaczęto nazywać Najodważniejszym (Civitas Fortissima). Po czym w następnym akapicie, dotyczącym kolejnego referendum (plebiscytu) przynależnościowego, czytamy:
[…] Sopron, miasto Najwierniejsze, był stolicą Burgerlandu. Ostatecznie 65 proc. głosujących opowiedziało się za Węgrami […] Sopron otrzymał inny tytuł – miasta najwierniejszego (Civitas Fidelissima).
Są fragmenty niejasne. Na str. 133 Góralczyk wspomina o nacjonalistycznej organizacji MOVE, a potem omawia Węgierską Partię Komunistyczną, jej organ prasowy „Czerwoną Gazetę” i głoszone tam postulaty. Po czym (str. 134):
Z obawy przed tymi postulatami, władze Republiki zarządziły rewizje i przeszukania mieszkań osób związanych z „Czerwoną gazetą” [małe „g”, tak w tekście], a niejako dla przeciwwagi zrobiono to także z sympatykami MOVE.
Szacuje się liczebność tej partii w początkach marca 2019 na 10-15 tys. w Budapeszcie i 20-25 tys. na prowincji. Niesieni na fali wydarzeń przywódcy komunistyczni poczuli się jednak na tyle silni, że […]
O liczebności której partii pisze tu Góralczyk? Logika tekstu zdaje się sugerować, że chodzi o komunistów, ale składnia, że o MOVE.
Albo dalej, str. 146:
Gabinet Friedricha, który 7 sierpnia zgodził się na to, by arcyksiążę Józef, znowu włączony w węgierskie sprawy i pomocny w porozumieniu z wojskami rumuńskimi, został regentem Węgier i objął formalnie władzę w Budapeszcie od 8 sierpnia, korzystając z cichego poparcia ententy oraz neutralności wojsk rumuńskich.
Gdyby nie zaimek „który”, cytowane zdanie, choć niezgrabne, głosiłoby, że arcyksiążę Józef został regentem za zgodą rządu. Z tym zaimkiem wychodzi na to, że regentem został „gabinet Friedricha”, a wzmianka o arcyksięciu Józefie jest jedynie wtrąceniem.
Ostatni habsburski władca Austro-Węgier miał na imię Karol. Jako cesarz był Karolem I, ale jako król Węgier Karolem IV. Góralczyk stosuje obie te numeracje: jeśli odwołuje się do Karola jako cesarza, jest on I, jeśli do Karola jako króla, IV. Trochę niezręcznie jest czytać w tym samym akapicie o jednym i tym samym władcy raz jako o Karolu I, raz jako o IV, ale jest to przynajmniej konsekwentne. Z tym, że na str. 116 czytamy „król Karol I”.
Jeden z premierów Węgier nazywał się Mihaly Károlyi. Góralczyk pisze o nim jako o hrabim lub „czerwonym hrabim” (miał bardzo postępowe, jak na owe czasy, poglądy), ale raptem Károlyi staje się księciem.
Gdy autor omawia wydarzenia z końca Drugiej Wojny Światowej, przez kilka stron wspomina o węgierskich faszystach, strzałokrzyżowcach i nilaszowcach. Na przykład na str. 256:
Przeprowadzony z woli Niemców i głównie ich rękami pucz, doprowadził do władzy strzałokrzyżowców, czyli otwartych wyznawców faszyzmu. Nowy gabinet powołany 16 października 1944 roku formalnie – i jakże ironicznie – nazwano Rządem Jedności Narodowej. Sami nilaszowcy objęli w nim bowiem tylko tekę premiera i dwa resorty, a pozostałe trafiły do dwóch innych ugrupowań skrajnie nacjonalistycznych.
Czytelnicy, którzy dopiero z książki Góralczyka uczą się tego okresu historii Węgier, odniosą zapewne wrażenie, że strzałokrzyżowcy i nilaszowcy to różne, choć zapewne pokrewne ugrupowania. Otóż nie: Dopiero później, po kilku stronach posługiwania się tymi terminami, autor wyjaśnia, że to jest jedno i to samo: Strzałokrzyżowcy to polskie tłumaczenie, nilaszowcy zaś to spolszczenie węgierskiego terminu nyilaskeresztes. Naprawdę, nie powinno się tak pisać książki adresowanej do nie-specjalistów.
I tak dalej, i tak dalej.
No i na koniec, Góralczyk kilkakrotnie wspomina o „kościele św. Macieja”, w którym odbyły się koronacje ostatnich habsburskich władców Węgier. Niewątpliwie chodzi o budzińską Mátyás templom, kościół pod wezwaniem Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny, popularnie – tak przez Węgrów, jak i turystów – nazywany kościołem Macieja, na cześć średniowiecznego króla Macieja Korwina; w kościele znajdują się witraże upamiętniające tego władcę. Macieja, nie św. Macieja. Wiem, że to drobiazg i czepialstwo z mojej strony, ale z drugiej strony niechlujstwo ze strony wydawcy, świadczące o braku szacunku dla czytelnika.
Zupełnie osobnym skandalem są zamieszczone w książce mapy. Trzecia (str. 230), przedstawiająca chwilowe nabytki terytorialne Węgier z czasów Drugiej Wojny, jest czytelna, ale nie wiedzieć czemu, napisy na niej są po węgiersku. Zamiast Bratysławy mamy więc Pozsony, zamiast Słowacji jest Szlovakia, zamiast Niemiec (bez ważnego dla nas podziału na Rzeszę i Generalną Gubernię) Németország. Jest to denerwujące, ale przynajmniej coś widać. Niestety, nie można tego powiedzieć o dwu poprzednich mapach: Wielkich Węgier sprzed Pierwszej Wojny (str. 43) i węgierskich strat terytorialnych po Trianon (str. 184). Zgaduję, że autor dostarczył kolorowe pliki graficzne, które ładnie wyświetlały się na ekranie komputera, ale po skonwertowaniu do formatu czarno-białego i przeskalowaniu do rozmiaru strony, stały się nieostre i kompletnie nieczytelne. Wydawca, który zdecydował się na wydrukowanie czegoś takiego w swojej książce, powinien się spalić ze wstydu. Góralczyk, co w pełni zrozumiałe, wielokrotnie odwołuje się do historycznych nazw krain geograficznych, jednak czytelnik nie może ich zlokalizować na zamieszczonych w książce mapach. Wiem (mniej więcej), gdzie jest Siedmiogród, ale Banat czy Bacska?
Ja wiem, z czego to wynika: Wydawnictwa zrezygnowały z funkcji redaktora. Po prostu drukują tekst, który dostarczył autor. Och, książka ma redaktora naukowego (prof. Jacek Wojnicki – zdaje się, że to kolega prof. Góralczyka z pracy) i osobę odpowiedzialną za redakcję i korektę (Leszek Kamiński). Zastanawiam się, co oni robili, zwłaszcza ten drugi? Tak więc autor się spieszy, żeby zdążyć z terminem, wydawnictwo drukuje, co dostało. Wychodzi książka merytorycznie wartościowa, ale nikt nie stara się sprostować pomyłek i niejasności drobnych, ale licznych, nikomu nie zależy na stylu i na tym, żeby książkę po prostu dobrze się czytało. Nikogo nie obchodzi, że opublikowane mapy są zupełnie nieczytelne. Ważne, że jest tekst, że ukazał się drukiem.
Jest to jednak obraz pewnego upadku 😦

P.s. Polskie przepisy o ciszy wyborczej są głupie 🙂
Musisz być zalogowany, aby dodać komentarz.