Fragmentaryczność

Afera taśmowa była właściwie nie-aferą. Publiczność na hasła „taśmy” i „politycy” zareagowała jak pies Pawłowa i krzyknęła „afera”, choć upieram się, że w rozmowie Bartłomieja Sienkiewicza z Markiem Belką nie było niczego skandalicznego. Może jeszcze do tego wrócę. Niestety, afera taśmowa miała swoją drugą odsłonę: Prokuratura wkroczyła do redakcji „Wprost”, żeby zabrać stamtąd nagrania, stanowiące dowód w sprawie nielegalnych podsłuchów. Sylwester Latkowski, redaktor naczelny „Wprost”, nagrań nie wydał, powołując się na tajemnicę dziennikarską i na to, że wydanie wszystkich nagrań, także tych nieopublikowanych, uniemożliwi ich publikację przez tygodnik, to zaś godziłoby w wolność słowa. Zrobiło się straszne zamieszanie, prokuratorzy i towarzyszący im agenci ABW nie bardzo wiedzieli, co mają robić, szamotanina w redakcji była transmitowana na żywo przez wszystkie media w Polsce. Wiarygodność rządu spadała z każdą sekundą transmisji – władza chce przemocą, bezprawnie zakneblować niezależne media!

Po wszystkim okazało się, że prokuratura, choć zachowała się wybitnie nieprofesjonalnie, jednak nie naruszyła prawa. To, co prokuratura może, czego zaś nie może w związku z tajemnicą dziennikarską, klarownie wyjaśnia ten bloger: Tajemnica dziennikarska a przeszukanie. To samo zresztą tłumaczył prokurator generalny Andrzej Seremet w czasie swojej konferencji prasowej. 

Pojąć przy tym nie mogę, czemu właściwie prokuratura żądała wydania nośników, skoro, jeśli można było na ich podstawie zidentyfikować źródło, prokuratura nie mogłaby z nich skorzystać (przytaczany Art. 180 § 3 kpk). A jeśli źródła nie można zidentyfikować, to po co prokuraturze ten dowód, w dodatku we wszystkich istniejących egzemplarzach? Jeśli ktoś wątpi, że nagrań faktycznie dokonano, może je sobie ściągnąć z internetu. Prokuratura chyba tego rozumowania nie przeprowadziła. Zadziałała rutynowo.

Najważniejszą jednak sprawą jest zarzut próby uniemożliwienia publikacji treści następnych podsłuchów, które były w posiadaniu redakcji. Redakcja i inne media rozumowały, że jeśli jakieś materiały wejdą w posiadanie prokuratury, zostają objęte tajemnicą śledztwa i ich opublikowanie byłoby zagrożone bardzo wysoką grzywną, a nawet karą więzienia. Prokurator Seremet tłumaczył później, że to nieprawda: Kruczek polega na tym, że nie wolno publikować informacji, które uzyskało się w trakcie prokuratorskiego śledztwa, ponieważ jednak redakcja poznała je zanim śledztwo się rozpoczęło, nie byłyby one chronione tajemnicą śledztwa. Może to i prawda, ale takiego wyjaśnienia ewidentnie zabrakło ze strony prokuratorów prowadzących akcję w redakcji „Wprost”. Przekonanie, że wydanie materiałów prokuraturze uniemożliwi ich publikację, spowodowało oskarżenia, że władza godzi w wolność słowa. Albo więc prokurator Seremet się myli, a wówczas atak na wolność słowa był, albo prokuratorzy uczestniczący w akcji sami nie znają prawa, albo nie obchodzą ich konsekwencje ich własnych działań: niech zginie cały świat, byle było tak, jak chce prokuratura.

Prokuratura wyraźnie ma problem.

Prokuratura przyzwyczaiła się do sytuacji, w której, gdy wkracza z ABW, wszyscy trzęsą portkami i zaczynają rozglądać się za szczoteczką do zębów i zmianą bielizny. A tu trafili na redaktora, który nie dość, że portkami nie zatrząsł, to jeszcze postanowił rzecz wykorzystać do darmowej reklamy, ubrania się w kostium obrońcy wolności słowa i przydania sobie znaczenia, którego nie posiada. I dlaczego właściwie prokuratura wkroczyła, nawet abstrahując od tego, czy te materiały były jej faktycznie potrzebne? Nie wystarczyło wezwać Sylwestra Latkowskiego do wydania dowodów? Pani prokurator z Prokuratury Rejonowej arogancko tłumaczyła, że prokuratura nie ma zwyczaju wysyłania uprzejmych pism. Później to samo – w sposób o wiele bardziej taktowny, ale treść była taka sama – powtórzył prokurator Seremet. Prokuratura nie wysyła uprzejmych pism? Być może tu właśnie leży część problemu: Prokuratura traktuje obywateli z góry, zastrasza, pokazuje im, że jest Władzą, nie zaś państwową instytucją służącą wszystkim obywatelom i wszystkich obywateli traktującą z należnym szacunkiem. Prokuratura ma to we krwi: Tak została stworzona, ukształtowana, do takiego funkcjonowania przyzwyczajona. Moim zdaniem jest to, przynajmniej w jakiejś części, pochodną bezkarności prokuratury (i bezkarności, a także pozostawienia praktycznie poza wszelką kontrolą, służb specjalnych). I nie mam tu na myśli nawet spraw „politycznych”, ale zwykłe sprawy kryminalne, w których prokuratura oskarża nie tego, co trzeba, ale którego oskarżyć jest łatwo, trzyma się tego oskarżenia wbrew faktom, po jakimś czasie (niekiedy po latach) okazuje się, że facet był niewinny, no, ale życie ma rozwalone, a prokuratorzy nie mają sobie nic do zarzucenia i awansują. Nie ma co się dziwić, że prokuratura jest kompletnie bezradna, gdy trafi na człowieka, który się jej nie boi, ma obok siebie adwokata i całą masę mediów. 

Bartłomiej Sienkiewicz może mieć ponurą satysfakcję, że jego słowa

Państwo polskie istnieje teoretycznie, praktycznie nie istnieje, dlatego że działa poszczególnymi swoimi fragmentami, nie rozumiejąc, że państwo jest całością

znalazły taką nieoczekiwaną ilustrację. Prokuratura działa zgodnie ze swoim interesem – obojętne, uzasadnionym czy nie – nie zważając, jak wielkie szkody wyrządza nie tylko rządowi, ale państwu jako takiemu. 

Donald Tusk powinien błogosławić dzień, w którym prokuratura stała się niezależna od rządu (w 2010, za pierwszej kadencji Platformy). Choć bowiem za aferę w redakcji „Wprost” największe cięgi zbiera rząd, tym razem odpowiedzialność spada na prokuraturę: Premier ani rewizji w redakcji „Wprost” nie nakazał, ale też nie mógł jej powstrzymać, gdy mleko zaczęło się rozlewać na oczach zdumionej publiczności – choć próbował, na co wskazują rozpaczliwe telefony do prokuratora generalnego i szefostwa ABW. I choć teraz większość dziennikarzy – i publiczności – nie jest w stanie pojąć, że prokuratura nie jest w dyspozycji Tuska, wytłumaczenie tego choć części opinii, mianowicie tej, która mogłaby na Platformę głosować, ale teraz bardzo się do niej zniechęciła, jest jedyną nadzieją premiera na wyjście z tej opresji.

Pozorną radą na „fragmentaryczność” państwa jest oświecona dyktatura, monarchia absolutna, w której całe państwo realizują wolę przywódcy. Jarosław Kaczyński, arcyetatysta, chyba autentycznie nie może zrozumieć, że ktoś działa nie na polecenie przywódcy. Wydaje się jednak, że ludzkość miała kilka dobrych powodów, aby z tej formy rządów zrezygnować. I żadnych, aby do niej wracać.

Dodaj komentarz