5 czerwca Trybunał Konstytucyjny, na wniosek PiSu, zniósł jeden z elementów „reformy Kudryckiej”: opłaty za drugi kierunek studiów stacjonarnych i za nadliczbowe ECTSy. Wyrok Trybunału będzie co prawda obowiązywać dopiero od roku akademickiego 2015/16, ale kolejne uczelnie znoszą opłaty ze skutkiem natychmiastowym. W tym tygodniu zrobił to Senat UJ (§ 6. cytowanej uchwały).
Muszę powiedzieć, że witam to rozwiązanie z mieszanymi uczuciami.
Po pierwsze, między bajki wkładam argument, że młodzież jest tak żądna wiedzy, że chce studiować drugi, a nawet trzeci kierunek, żeby poszerzyć swoje horyzonty. Owszem, są tacy ludzie, sam takich znam, ale to są jednostki, na ogół bardzo utalentowane, które z łatwością zmieściłyby się w limicie 10% najlepszych, jaki wprowadziła nowelizacja autorstwa minister Barbary Kudryckiej. Najczęściej motywacja do studiowania drugiego kierunku jest inna: niepewność losu połączona z ucieczką przed koniecznością wejścia w dorosłość, coś w rodzaju syndromu Piotrusia Pana, często podbudowywana fałszywym przekonaniem, że mnogość dyplomów zwiększa szanse na rynku pracy, gdy w końcu kiedyś, po wielu latach, osoba zdecyduje się na ten rynek pracy wejść. Drugą grupą są ci, którzy studiowali jedno, bo w wieku 19 lat dokonali niewłaściwego wyboru (z nieświadomości, pod presją rodziców itd), męczyli się okropnie, ale uzyskali dyplom, aby w końcu przyznać, że popełnili błąd, a ich powołaniem jest coś innego, więc zaczynają studiować drugie. Takich ludzi po części podziwiam za odwagę, po części jest mi ich żal. Trzecią – i, jestem przekonany, najliczniejszą – grupę drugokierunkowców stanowią ci, którzy jak najdłużej chcą zachować status studenta w związku z licznymi przywilejami socjalnymi, jaki w Polsce ten status niesie.
Z drugiej strony, za całkowicie chybione uważam porównywanie sytuacji studentów polskich i amerykańskich. W Stanach Zjednoczonych studiowanie drugiego kierunku jest zjawiskiem niesłychanie rzadkim, o marginalnym znaczeniu. Bierze się to stąd, że w Stanach studia są płatne. Niektóre ceny, zwłaszcza na kierunkach prowadzących do professional degrees, są kolosalne. W dodatku koszt studiowania rośnie wyraźnie szybciej, niż inflacja. Choć jest tam cała masa programów stypendialnych – ten system jest znacznie bardziej rozbudowany, niż w Polsce – większość studentów za studia płaci. Znaczna część zaciąga na to specjalne pożyczki, które bywają koszmarnym obciążeniem finansowym. Nie można ich zlikwidować nawet ogłaszając personal bankruptcy. W tej sytuacji branie na siebie dodatkowych obciążeń finansowych jest wielce nieroztropne i niewiele osób się na to decyduje/może sobie na studiowanie drugiego kierunku pozwolić. W Polsce natomiast studia stacjonarne na uczelniach państwowych są „bezpłatne” – to znaczy, finansuje je budżet państwa – a nawet, jak pisałem, pociągają cały szereg przywilejów, także finansowanych z budżetu. Skoro państwo finansuje edukację, może, co do zasady – której Trybunał nie zakwestionował – wprowadzać jakieś ograniczenia.
Po trzecie jednak, jeden z elementów rozwiązania wprowadzonego przez Barbarę Kudrycką, był piramidalnie głupi i szkodliwy. Chodzi mi mianowicie o opłatę za nadliczbowe ECTSy. Powiedzmy, że ktoś studiuje na kierunku licencjackim. Ustawa wymaga, aby w ciągu trzech lat uzyskał co najmniej 180 ECTS za zaliczone przedmioty. Wolno zaliczyć jeszcze dodatkowe 30 ECTS. Za wszystko ponad to trzeba było płacić, a zatem osoba zainteresowana większą liczbą kursów do wyboru – co jest klasyczną sytuacją chęci poszerzania wiedzy! – nie mogła ich robić. Ba, zgodnie z doktryną trzeba było płacić za wszystko, co nie należało do oficjalnego planu studiów, nawet jeśli limit 30 dodatkowych ECTS nie zostałby przekroczony! Gdyby więc student fizyki chciał zaliczyć dodatkowy przedmiot na matematyce, informatyce czy chemii, a wszystko to się od czasu do czasu zdarzało, musiałby za to płacić. Podobnie musiałby płacić ktoś, komu powinęła się noga na trzecim roku studiów licencjackich i chciałby „awansem” robić przedmioty z pierwszego roku studiów II stopnia (dawny czwarty rok), a coś takiego zdarza się naprawdę często.
Opłata za nadliczbowe ECTSy karze także tych, którzy bona fide zrezygnowali z pierwotnie wybranego kierunku: okazało się, że nie dla nich, za trudny, nieciekawy. Rezygnują bez uzyskania dyplomu, podejmują inne studia, ale coś na tym pierwszym zaliczyli, więc być może musieliby płacić za możliwość ukończenia studiów na tym kierunku, który ostatecznie wybrali. Nonsens.
Trybunał Konstytucyjny zgodził się, że wielokierunkowość może rodzić pewne patologie, ale zarazem przyjęte przez ustawodawcę rozwiązanie – opłaty za drugi i dalsze kierunki studiów – uznał za niekonstytucyjne. Ustawodawca będzie musiał przepisy zmienić. Napiszę, co ja na ten temat sądzę, aczkolwiek w świetle orzeczenia Trybunału rozwiązanie pewnie będzie musiało być inne.
Przede wszystkim trzeba rozróżnić pomiędzy wiedzą zdobywaną w czasie kolejnych kursów, a uprawnieniami zawodowymi, które uzyskuje się w wyniku zdobycia dyplomu. To pierwsze jest godne pochwały, a przy okazji eliminuje absurdy „nadliczbowych ECTSów”. To drugie jest pewnym ekscesem, fanaberią. Państwo gwarantuje możliwość zdobycia bezpłatnego wykształcenia i uprawnień zawodowych potwierdzonych dyplomem, ale gdy ktoś raz z tej możliwości skorzystał i dyplom (na danym poziomie studiów) uzyskał, nie ma powodu, aby możliwość tę zwielokrotniać.
Zatem:
- nie powinno być opłat za nadmiarowe ECTSy; branie dodatkowych kursów – czy to na swoim kierunku, czy na jakimś innym – w zasadzie nie przedłuża studiów
- powinno się płacić za możliwość uzyskania drugiego dyplomu na tym samym poziomie studiów
- osoby studiujące na drugim kierunku, a także równolegle na kilku kierunkach, mogą korzystać z pomocy materialnej tylko na jednym z nich/tylko do uzyskania pierwszego dyplomu.
Tak uważam. Spodziewam się przy tym, że ustawodawca nie zrobi nic, to znaczy przepisy w tym zakresie pozostaną takie same, jakie były przed 2011.