Kilka dni temu Gazeta Wyborcza zamieściła wywiad z prof. Czesławem Jędrzejkiem, zatytułowany Komputer wygrał w teleturnieju. Co to znaczy dla świata? Chodzi o Watsona, który kilka miesięcy temu wygrał Jeopardy, deklasując swoich ludzkich przeciwników. CJ porównuje Watsona z Deep Blue, który co prawda ograł Garri Kasparowa, ale tylko dzięki temu, że bardzo szybko liczył, to znaczy bardzo szybko stosował przygotowane przez ludzi algorytmy szachowe. Według CJ, Watson rozwiązał problem
z punktu widzenia komputerów, znacznie trudniejszy. Maszyna musi odpowiadać na bardzo złożone zapytania wyrażone w języku naturalnym. […] W Watsonie 20-osobowy zespół IBM, wspierany przez grupę uniwersytetów, głównie amerykańskich, połączył około stu technologii analizy języka naturalnego, wnioskowania, generowania i weryfikowania hipotez itd. Pierwsze przymiarki dały 15-proc. trafność odpowiedzi. Ostatecznie Watson, trenowany na zbiorze 200 tys. pytań w formacie Jeopardy, był w stanie udzielić poprawnej odpowiedzi w 70 proc. przypadków.
I choć ani Watson, ani żaden inny komputer nie przechodzi jeszcze testu Turinga, pojawienie się wydajnych komputerów umiejących analizować język naturalny, wnioskować, generować i weryfikować hipotezy, oznacza, że komputery są gotowe przejąć kolejne zadania zarezerwowane dotąd dla ludzi. A to oznacza utratę miejsc pracy. To jest ważne. Postęp technologiczny oznacza nie tylko utratę pracy fizycznej, którą wykonują maszyny, lub prostej pracy umysłowej, typu dodawanie długich kolumn liczb w księgowości, co robią kalkulatory i zwykłe komputery osobiste, ale także utratę pracy uważanej dotąd za „inteligencką”.
Jest to zbieżne z tym, co sam swego czasu pisałem w Amerykańskim bezrobociu i całkiem niedawno w Przekleństwie iPoda, a także z tym, co swego czasu pisał Economist.
CJ podaje przykład prawników i sugeruje, że w niedługim czasie komputery będą mogły prowadzić część diagnostyki medycznej. Opowieść o prawnikach wymaga pewnego komentarza. CJ:
Czwartego marca 2011 r. w dzienniku „The New York Times” ukazał się artykuł „Armies of Expensive Lawyers, Replaced by Cheaper Software”. Podano tam dwa przykłady czegoś, co nazywa się e-discovery. Pod tym pojęciem kryje się wyszukanie i przygotowanie stosownych materiałów niezbędnych do wykonanie określonych zadań potrzebnych w przygotowania dokumentów procesowych. Kiedy w 1978 r. sześć stacji telewizyjnych przygotowywało się do wytoczonego im procesu, sprawdzono 6 milionów dokumentów. Ta analiza kosztowała stacje 2,2 mln dol., głównie na opłacenie pracy ludzi. Dziś firma Blackstone Discovery z Palo Alto analizuje 1,5 mln dokumentów w cenie 100 tys. dol.
Natomiast w Polsce
przepisy są interpretowane tak, że w zależności od prawnika możemy z jednego przepisu dojść do tez często ze sobą sprzecznych.
Myślę, że nie o to chodzi. W Ameryce obowiązuje prawo precedensowe, trzeba więc sprawdzić, czy jakiś sędzia kilkadziesiat lat temu, w miasteczku na drugim końcu stanu, nie wydał orzeczenia, które mogłoby byc wiążące w bieżącej sprawie. Trzeba więc przejrzeć sterty dokumentów, przeanalizowac je i dostrzec ewentualne związki z aktualną sprawą. Dotąd robili to ludzie, prawnicy (choć nie ci najlepiej opłaci, raczej, nazwijmy ich umownie, aplikanci), teraz, jak czytamy, robią to komputery. W Polsce i w ogóle w Europie kontynentalnej obowiązuje wyłacznie prawo stanowione, nie ma więc potrzeby przeglądania takiego morza dokumentów.
Cóż, prawników nikt nie lubi…