Zaczął się rok szkolny, więc wszyscy piszą o polskiej szkole – że zła, źle uczy, uczy rzeczy niepotrzebnych, że „kształcenie”, zwłaszcza w latach kończących kolejne etapy nauki, jest nauką zdawania testów egzaminacyjnych. Też tak to widzę. Niestety, debata o szkole nie ma szczęścia do filozofów. Oto po profesorze Majcherku głos zabrał kolejny krakowski profesor filozofii, w dodatku również taki, którego publicystykę ceniłem, Jan Hartman. W Przekroju nr 35 (nie znalazłem tego tekstu on-line) Hartman pisze tak:
Do tego to z reguły wiedza marginalna, szkoła bowiem uczy w większości rzeczy zbędnych i wątpliwych. Kładzie nacisk na nauczanie matematyki i nauk przyrodniczych. Uczy ich jednak według programów, których założenia sięgają czasów przedwojennych.
1. Mam nadzieję, że Hartmanowi nie chodzi o to, że matematyka i nauki przyrodnicze jako takie są „rzeczami zbędnymi i wątpliwymi”, choć tak można jego wypowiedź odczytać. Myślę, że według Hartmana tylko anachroniczne programy sprawiają, że przekazywane treści są „zbędne i wątpliwe”. Co jednak Hartman widzi w tych programach anachronicznego? W szkole, istotnie, nauczana jest matematyka w większości osiemnastowieczna – i dobrze, bo (prawie) wszystko późniejsze to materiał zaawansowanych kursów uniwersyteckich, zupełnie nieprzydatny zwykłemu człowiekowi. Jeśli zaś Hartmanowi idzie o metody dydaktyczne, to w równoleglym artykule w tym samym numerze Przekroju prof. Edyta Gruszczyk-Kolczyńska argumentuje, że metody tradycyjne (na poziomie początkowym: zeszyt w kratkę, patyczki, liczydło) są skuteczniejsze, niż
zeszyty ćwiczeń będące wyrazem wiary dorosłych w efekty nauczania na obrazku.
W szkolnym materiale fizyki są za to elementy „fizyki współczesnej” – tak bowiem nazywa się fizykę z lat ’30 XX wieku – i, moim zdaniem, zupełnie niepotrzebnie, bo nie ma ani czasu, ani możliwości nauczenia tego materiału dobrze, marnuje zaś się godziny, które możnaby poświęcić na zrozumienie elementów fizyki klasycznej, które podawane są w postaci „łamigłówek z życia rybaka-fajtłapy”, że zacytuję sam siebie. Niewiele wiedzy można w ten sposób przekazać, ubocznym zaś skutkiem są rzesze „poprawiaczy fizyki”, którym to, co usłyszeli w szkole o kwantach czy relatywistyce, nie mieści się w głowie i koniecznie chcą to obalić.
2. Nie wiem wszakże, gdzie Hartman widzi ów „nacisk na nauczanie matematyki i przedmiotów ścisłych”? Fizyka to jedna (sic!) godzina lekcyjna przez cztery lata (trzy lata gimnazjum i tylko pierwsza klasa liceum; można zacząć od drugiej klasy gimnazjum i przez rok robić dwie lekcje w tygodniu). Z chemią i biologią jest podobnie. Godzin matematyki i treści programowych też z reformy na reformę ubywa. Moim zdaniem, matematyka i przedmioty ścisłe traktowane są w szkole wręcz po macoszemu. Albo Hartman, jak zresztą wiele osób, ma antymatematyczne uprzedzenia, wywołane najpewniej przez fatalnych nauczycieli, z którymi miał nieszczęście się zetknąć, albo też mylne wrażenie „nacisku” bierze się stąd, że obcinaniu godzin nie towarzyszy adekwatna redukcja treści programowych. Partie materiału „przerabia się” zatem w ten sposób, że nauczyciel podaje magiczne formułki, z których znajomości potem odpytuje; taka forma „sprawdzania wiedzy” jest najłatwiejsza. Formułek tych, z braku godzin lekcyjnych, przypada wiele na jedną lekcję, stąd wrażenie natłoku i nadmiaru. Za to na ogół wcale nie ma czasu, żeby cokolwiek uczniom wytłumaczyć. I jak tu się dziwić, że uczniowie odczuwają niechęć do matematyki i nauk ścisłych? O wiele lepiej byłoby spojrzeć prawdzie w oczy i zrezygnowawszy z części materiału, zadbać o to, żeby uczniowie zrozumieli podstawy fizyki, biologii, chemii oraz nauczyli się myśleć matematycznie.
W starszych klasach fizykę lub inne przedmioty przyrodnicze można sobie wybrać, a jeśli ktoś nie wybierze, będzie miał lekcje czegoś, co z niezrozumiałych względów nazwane jest przyrodą. Uczeń usłyszy tam między innymi o różdżkarstwie. Ja nie żartuję. Matematyka będzie obowiązkowa, ale spodziewam się, że sprowadzać się będzie do nauki schematycznego rozwiązywania typowych zadań, jakie mogą pojawić się na maturze.
A profesorowie filozofii niech lepiej publicznie nie powielają fałszywych stereotypów o „nacisku na matematykę” (Hartman) i „nadmiarze matematyki” (Majcherek), dostarczają bowiem argumentów ideologicznych tym, którzy – często straumatyzowani przez kiepskich nauczycieli i idiotyczne programy – matematyki i przedmiotów ścisłych się boją.
P.s. Tak, wiem, kto i co pod tytułem Nędza filozofii opublikował.