Przeczytałem wywiad, jakiego GW udzielił George Soros (internetowa Gazeta daje w tej chwili tylko skrót), a także rozważania nad zgubnymi skutkami matematycznego analfabetyzmu. Soros straszy i zaleca dodatkowe regulacje rynku, co w ustach niegdysiejszego czołowego spekulanta brzmi nieco zabawnie (czyżby Szaweł stał się Pawlem?), artykuł o matematycznym analfabetyzmie powiela pewne fałszywe schematy, w obu miejscach zwraca się jednak uwagę na bardzo ważną rzecz: ślepą, niczym niuzasadnioną wiarę w to, że trendy rynkowe będą trwałe. Trend is your friend, ale przecież wzrost nie może być nieograniczony, każdy trend musi się kiedyś załamać. Powinno to było być jasne dla każdego, i kredytobiorcy, i kredytodawcy, no, ale nie było.
Zauważyłem, że źródłem kryzysu finansowego, na które chyba nikt jeszcze nie zwrócił uwagi, jest rozbieżność skal czasowych, w jakich operują banki, giełda i inne instytucje finansowe z jednej strony, realna zaś gospodarka z drugiej. Gdy bierzesz kredyt hipoteczny, twoją charakterystyczną skalą czasową jest 20-30 lat. Gdy przedsiębiorstwo podejmuje dużą decyzję inwestycyjną, myśli w skali kilku-kilkunastu lat, w zależności od rozmiaru inwestycji. Ale dla banku charakterystyczną skalę czasową wyznacza data najbliższego sprawozdania kwartalnego, dlatego też bank nie dba o to, czy ty lub twoja firma będzie w stanie spłacać kredyt za lat dziesięć, ale czy teraz, natychmiast zarobi na marży i czy teraz, natychmiast da się zły kredyt wyegzekwować lub czy teraz, natychmiast nie trzeba będzie utworzyć rezerwy na pokrycie złych kredytów, co obniży zysk. Zarządy firm giełdowych są w sytuacji zgoła schizofrenicznej: Z jednej strony muszą podejmować decyzje w perspektywie wielu lat, z drugiej są pod presją aktualnego kursu firmy, bo tylko to się liczy dla akcjonariuszy, którymi zresztą bardzo często są instytucje finansowe, prowadzące „agresywną politykę finansową”, czytaj, spekulujące na akcjach i innych papierach wartościowych. Ponadto CEO doskonale wie, że za kilkanaście lat najprawdopodobniej nie będzie już w tej firmie pracował, liczy się dla niego pensja, którą straci, jeśli akcjonariusze go zwolnią, sam zaś jest wynagradzany akcjami, a więc i jemu samem zależy na krótkoterminowej zwyżce kursu. W tej sytuacji CEO podejmuje dycyzje wpływające na los firmy za wiele lat, ale naprawdę ważna dla niego jest perspektywa co najwyżej kilku miesięcy. Na domiar złego nieumiejętnie stosowane produkty inżynierii finansowej dają złudne poczucie bezpieczeństwa. Nieumiejętnie stosowane: inżynieria finansowa jest bardzo trudna i większość menedżerów i bankowców jej po prostu nie rozumie. W tej formie inżynieria finansowa staje się kolejnym narzędziem spekulacji.
Opis ten dotyczy sytuacji sprzed kryzysu, ale teraz, gdy kryzys już trwa, nikt bodajże nie wie, jak działają rynki finansowe i gospodarka. Ba, one same zdają się tego nie wiedzieć. Dotychczasowy modus operandi załamał się, nowy się jeszcze nie pojawił. Jest też jasne, że krótka skala czasowa, charakterystyczna dla rynków i instytucji finansowych, z jednej sgtrony wynika z krótkowzrocznej chciwości, z drugiej ma swoją teoretyczną podbudowę w jednoczesnej wierze w trend (zaróbmy na trendzie!) i na wpół uświadomionej obawie, że trend kiedyś się załamie (zaróbmy teraz!).
Z fizyki wiadomo, że jeżeli w układzie zachodzą procesy o różnych skalach, to jeżeli skale te są ze sobą – w jakimś sensie – zgodne, procesy mogą się do siebie dostosować. Jeżeli skale są wyraźnie rozseparowane, procesy w jednej z nich efektywnie przebiegają w warunkach ustalonych wartości procesów w drugiej skali, same będąc tylko źródłem zaburzenia dla tych drugich. W przypadku styku rynków finansowych i rzeczywistej gospodarki, sytuacja jest bodajże najgorsza z możliwych. Skale czasowe są rozseparowane, więc procesy nie mogą się do siebie dostosować, ale nie są na tyle rozseparowane, żeby przestać się „widzieć”. Wiadomo, że w układach dynamicznych sytuacja taka może prowadzić do różnorakich niestabilności.
Ciekawe, czy dałoby się sformułować jakiś formalny model w tym duchu.